28 października 1920 r. Krew ziemi, czyli czarne złoto z Borysławia
Dźwignia polskiej gospodarki, ostoja eksportu, podpora waluty – tak w październiku 1920 r. określano polski przemysł naftowy. Po zakończeniu wojen o granice polskie kopalnie ropy i gazu ziemnego oraz rafinerie mogły wreszcie stanąć na nogi.
Szacuje się, że w 1920 r. w Polsce funkcjonowało ok. 100 kopalń, rozproszonych u podnóża Karpat od miejscowości Pisarzowa (ówczesny powiat nowosądecki) na zachodzie aż do Kosmacza (powiat kołomyjski) na wschodzie. Wydobycie skupiało się w trzech okręgach górniczych: jasielskim, drohobyckim i stanisławowskim. Najważniejsze było oczywiście zagłębie drohobycko-borysławskie (Borysław, Tustanowice, Schodnica), znaczące wydobycie odnotowywano również w Bitkowie, a na zachodzie – w Potoku i Krościenku. Rozpędzenie kopalń i zakładów przerobu ropy było absolutną koniecznością, bo węgla stale brakowało, a bez paliwa nie mogły ruszyć polskie fabryki: cukrownie, tkalnie itd.
Choć zasoby surowców wciąż były spore, złote lata polski przemysł naftowy miał już za sobą. Szczyt wydobycia – ponad 2 mln t ropy – przypadł na 1909 r. W pierwszych latach niepodległej Polski odnotowywano roczną produkcję na poziomie 705–832 tys. t. Mimo widocznego spadku potencjału wydobywczego własna ropa naftowa i gaz znacznie poprawiały bilans handlowy Polski powstającej z ruin. Gdyby nastała konieczność importu surowców, trzeba by je kupować po cenie światowej – znacznie zawyżonej wskutek słabości polskiej waluty. Na szczęście krajowe wydobycie pozwalało na zaspokojenie wewnętrznego zapotrzebowania, a także na sprzedaż za granicę. Ocenia się, że produkty ropopochodne stanowiły najważniejszy polski towar eksportowy, najcenniejszą walutę.
Nie ma niepodległości bez niezależności gospodarczej – ta opinia towarzyszyła przedstawicielom polskiego przemysłu naftowego, którzy doskonale wiedzieli, jak wielkie znaczenie dla pomyślności każdego państwa ma jego zasobność w surowce energetyczne. Realiści wskazywali: odrodzona Polska, przynajmniej w pierwszym okresie, nie może sobie pozwolić na budowę kosztownych elektrowni, które dałyby ludziom światło, ani nie posiada wystarczającej ilości węgla, by uruchomić kluczowe fabryki. Ropa była wymieniana – obok chleba i wody – jako artykuł codziennej potrzeby.
I choć gorączka naftowa w zagłębiu borysławskim już minęła, każdemu kolejnemu odkryciu wciąż towarzyszyły ogromne emocje. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne redaktorzy ważnych czasopism odbywali wizyty studyjne, by z bliska przyjrzeć się ciężkiej pracy przy wierceniu szybu i wydobyciu surowca. Warto przytoczyć dłuższy fragment jednej z reporterskich relacji opublikowanych w piśmie „Na szerokim świecie” (nr 11/1930):
Rozpoczynamy pracę. Zapuszczamy w głąb błękitną stalą błyszczący świder, przesuwamy żerdź po żerdzi. Zaczyna się wiercenie. Dudni maszyna, wali dębowy taran; coraz głębiej wżera się w ziemię chciwy świder, obciążony tysiąckilogramowym ciężarem żerdzi; trzęsie się i drży gorączkowy szyb, jarzą się ognie w parowych kotłach. Oto twarze usmarowane ropą w półcieniach świateł elektrycznych, oto ręce czarne i ciężkie od wysilonej i uważnej pracy! […] Następuje zagłębianie łyżki, zniżanie korony, wkręcanie śpiewających rur, pompowanie tłokiem – cała litania wiertniczej roboty. I wreszcie pierwsze ślady ropy. Zdwojony wysiłek i uwaga. I istotnie: ropa…! Ropa…! Nareszcie! Triumfalny okrzyk na wszystkich ustach. Radość pomieszana z obawą. Bo zawsze może się coś nie udać, jakiś instrument może wpaść do otworu świdrowego – i nagle jest „zagwożdżenie” szybu. Wtedy wściekłość, upadek ducha, potem nowa determinacja i od początku praca, praca, praca…