Dla dziedziczek i dla kucharek. Kino polskie około 1920
Rozmowa z Jackiem Cybuszem, historykiem filmu, autorem wielotomowej historii kina polskiego „Świat zza mgły”
Wczesne lata 20. XX wieku w światowym kinie to czas wspaniałych komików: Maxa Lindera, Charliego Chaplina. Czy w Polsce roku 1920 także chodziło się do kina dla odprężenia?
My też mieliśmy swojego popularnego komika, Antoniego Fertnera, który jeszcze przed I wojną światową nakręcił serię zabawnych obrazów o Antosiu, między innymi jeden z pierwszych polskich filmów fabularnych – „Antoś pierwszy raz w Warszawie”. W czasie wojny w Moskwie i Petersburgu realizowano filmy komediowe z jego udziałem. Występował tam jako Antosza i zdobył ogromną popularność w Rosji. Jednak kiedy po wojnie wrócił do wolnej Polski, jego kariera się nie rozwinęła. Polskim kinem rządził wówczas producent, założyciel słynnej wytwórni filmowej Sfinks, Aleksander Hertz, który nie lubił Fertnera. Pan Antoni występował w teatrach i radził sobie nie najgorzej, lecz można powiedzieć, że prywatne animozje pozbawiły Polaków komika na światowym poziomie.
Znakomity Max Linder był u nas szalenie popularny jeszcze przed I wojną światową, lecz na początku lat 20. jego gwiazda zaczęła blednąć, rosła za to popularność Charliego Chaplina, Bustera Keatona i Harolda Lloyda. To właśnie oni nieśli odprężenie w niełatwych powojennych – a u nas wciąż wojennych – czasach. Bo do kina zawsze chodziło się, tak jak dziś, dla odprężenia, dla rozrywki, dla zapomnienia. Ale i dla odrobiny wygody. Po wyczerpującej wojnie i pandemii hiszpanki panowała bieda, warunki mieszkaniowe uboższych warstw – wcale nie biedoty, tylko uczciwie pracujących ludzi – były często koszmarne. A w kinie – ogrzewane sale, wygodne fotele, a dla zakochanych par intymny zakątek.
A na co w roku 1920 można było wybrać się do kina?
Większość ówczesnych hitów kinowych to melodramaty, o których się dziś zupełnie nie pamięta. I wtedy, i później kinowe przeboje krojono na miarę masowego odbiorcy. Musiało być trochę przygody, trochę humoru i dużo, dużo miłości, która przechodziła niezliczone perypetie, a zakończenia na ogół były dwa: zaręczyny (częściej) lub śmierć.
Chętniej wybierano filmy polskie czy zagraniczne?
Raczej zagraniczne, bo polskich było wówczas jeszcze bardzo mało. To, co je wyróżniało wśród światowego kina na początku lat 20., to wątek patriotyczny. Kino polskie uwzględniało fakt, że u nas wciąż toczyła się wojna, nie brakowało więc filmów propagandowych: antybolszewickich ze względu na wojnę na Wschodzie i antyniemieckich ze względu na plebiscyty śląskie. Ale muszę powiedzieć, że nie byliśmy w stanie sprostać ani konkurencji rosyjskiej, ani niemieckiej. Propagandówki dla propolskich Ślązaków z diabłami poprzebieranymi za Niemców były po prostu liche, także technicznie. Do dziś zachowały się dwa filmy patriotyczno-propagandowe. Pierwszy z nich to „Dla Ciebie, Polsko” z 1920 r. w reżyserii Antoniego Bednarczyka. Ten doświadczony aktor i reżyser teatralny zrealizował wcześniej pierwszy pełnometrażowy film polski: „Dzieje grzechu”. W „Dla Ciebie, Polsko” patriotyczne przesłanie wplótł w historię dwojga młodych ludzi, których rodzącą się miłość wystawia na próbę wojna polsko-bolszewicka. Całkiem niedawno mieliśmy okazję oglądać obraz oparty na podobnej fabule, prawda? Drugi zachowany film nosi tytuł „Cud nad Wisłą”, jego premiera odbyła się w marcu 1921 r. w Warszawie, a w kobiecej roli głównej wystąpiła przyszła wielka gwiazda polskiego kina Jadwiga Smosarska. Jak zapowiada tytuł, ważnym motywem filmu jest Bitwa Warszawska, ze sceną szarży polskiego wojska z księdzem Ignacym Skorupką na czele. Reżyserem był Ryszard Bolesławski (potem jako jeden z pierwszych Polaków zrobił karierę w Hollywood). Oba filmy, a właściwie ich obszerne fragmenty, które przetrwały te sto lat, można obejrzeć w Filmotece Narodowej.
Jaka była publiczność polskich kin dwudziestolecia międzywojennego? Czy to prawda, że kino na początku było „rozrywką dla dzielnicowych i panien służących”?
Trochę prawda, a trochę nie. Przez dość długi czas istniało rzeczywiście snobistyczne przekonanie, że rozrywką elitarną jest teatr (nawet jeśli wybierano się akurat na płytką komedyjkę), a masową, więc mniej szlachetną, kino. Ale, jak pisał Karol Irzykowski w „Dziesiątej muzie”, każdy Europejczyk, nawet najbardziej wyrafinowany intelektualnie, biegał do kina, chociaż wstydził się do tego przyznać. Oczywiście ze względu na strukturę społeczną „kucharek” była w kinie znaczna większość i producenci musieli brać to pod uwagę, by ich biznes nie zrobił klapy finansowej. Stąd zatrzęsienie melodramatów z miałką fabułą i przewidywalnym końcem, które odnosiły kasowy sukces. Ale czy dzisiaj jest inaczej?
Zamiast odpowiadać, zapytam o wybitne polskie filmy początku lat 20., powstające równolegle do melodramatów.
Znów odwołam się do Irzykowskiego, którego „Dziesiąta muza” została wydana w 1924 r., a więc dokładnie w interesującym nas czasie. On mianowicie uważał, że w Polsce działał tylko jeden godzien uwagi reżyser: Wiktor Biegański, który robił co prawda złe filmy, ale filmy, w pełnym znaczeniu tego słowa. Nam jest trudno to zweryfikować, bo naprawdę niewiele produkcji z tego czasu – zarówno fabularnych, jak i dokumentów – przetrwało w całości. Jednak rzeczywiście to, co ocalało, nie rzuca na kolana. Przełom nastąpił natomiast po przewrocie majowym. W drugiej połowie lat 20. zaczęły powstawać takie filmy, jak „Bunt krwi i żelaza” Leona Trystana, „Kropka nad i” Juliusza Gardana oraz „Huragan” Józefa Lejtesa, popularnego także na Zachodzie, zwłaszcza we Francji. A już lata 30., czyli pierwszy okres kina dźwiękowego, przyniosły szereg udanych produkcji, szczególnie wiele zgrabnych i wdzięcznych komedii muzycznych, które dziś tak bardzo kochamy. I nie musimy wcale pamiętać, że „Zapomniana melodia” była kalką austriackiego wodewilu.
Ale przecież muzykę do niej napisał Henryk Wars…
Fabuła została zaczerpnięta z zagranicznego teatrzyku, ale rodzime muzyka, realizacja i aktorstwo tego obrazu są niewątpliwie jego mocną stroną. Podobnie jak innych komedii muzycznych, których szlagiery po blisko stu latach wciąż nucimy. „Ada! To nie wypada!”, „ABC miłości”, „Piętro wyżej”, „Czy Lucyna to dziewczyna?” – za popularnością tych filmów, oprócz aktorskich gwiazd, stoją znakomici kompozytorzy i autorzy tekstów. Wśród pierwszych królował oczywiście Henryk Wars („Ach śpij, kochanie”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”). Słowa tych szlagierów układali między innymi wybitni poeci: Julian Tuwim i Marian Hemar. W efekcie powstało całkiem sporo filmowych perełek i jeśli miałbym szybko powiedzieć, co z polskiej filmografii dwudziestolecia warto ocalić od zapomnienia, to na pewno zacząłbym od tych musicali.
One jednak radzą sobie wciąż całkiem nieźle, dlatego skupmy się na chwilę na twórczości Józefa Lejtesa, współpracującego z dwoma najwybitniejszymi kompozytorami muzycznymi polskiego kina lat 30. – Janem Maklakiewiczem oraz Romanem Palestrem. Bo chociaż zarówno krytycy, jak i historycy zgodnie uważają filmy Lejtesa za szczytowe osiągnięcia polskiego kina międzywojennego, szerokiej publiczności jest on słabiej znany. Wspomnieliśmy już niemy „Huragan”, którego akcja dzieje się w czasach powstania styczniowego. Wątki związane z historią Polski obecne są też w innych filmach Lejtesa; spośród nich największą popularność zyskała „Barbara Radziwiłłówna” z Jadwigą Smosarską w roli tytułowej. Lecz pełnia talentu Lejtesa objawiła się w „Dziewczętach z Nowolipek”, adaptacji prozy Poli Gojawiczyńskiej, z której uczynił uniwersalne arcydzieło społeczno-obyczajowe i psychologiczne.
Kino dźwiękowe to również narodziny pierwszych polskich gwiazd filmowych.
Ach, oczywiście! Mamy tutaj do czynienia z celebrytami nie mniej podziwianymi i naśladowanymi niż dzisiejsi. Największą polską gwiazdą, jaka zaświeciła na światowym firmamencie, była Pola Negri, której kariera rozpoczęła się w czasach kina niemego. Wszyscy wiemy, że naprawdę nazywała się Apolonia Chałupiec i pochodziła ze społecznych nizin. Bardzo sympatyczna i inteligentna, oprócz ponadprzeciętnej urody i wielkiej charyzmy posiadała także, jak byśmy dziś powiedzieli, wyczucie marketingowe: swój wdzięczny pseudonim przybrała na samym początku pracy filmowej, na cześć włoskiej poetki Ady Negri. Z Polski wyjechała w czasie I wojny światowej. Grała w teatrach i filmach niemieckich, co otworzyło jej drogę do Hollywood. Tam rozkręciła się na całego: była podziwiana i uwielbiana, zbiła bajeczny majątek, romansowała z Charlesem Chaplinem i Rudolphem Valentino. Niemniej w okresie filmu dźwiękowego jej gwiazda przygasła – dość paradoksalnie, bowiem była niezwykle umuzykalniona, pięknie tańczyła i ładnie śpiewała, fascynującym niskim głosem, szczególnie interesująco brzmiącym po rosyjsku, w romansach cygańskich.
Pola Negri robiła karierę w Niemczech i w Stanach Zjednoczonych, ale w Polsce nie brakło jej rywalek do władania ludzkimi sercami.
Oj nie. Publiczność kochała nie tylko Smosarską, lecz także uroczą i znaną również z kabaretów Zulę Pogorzelską oraz nieco już dziś zapomnianą Jadwigę Andrzejewską, która specjalizowała się w postaciach tragicznych. Najpopularniejszą (i faktycznie sympatyczną) polską parą byli Maria Bogda i Adam Brodzisz. Krytycy wychwalali talenty pięknej Heleny Grossówny i seksownej „nadwiślańskiej Wenus” – Leny Żelichowskiej. A Mieczysława Ćwiklińska, która rozpoczęła karierę filmową po pięćdziesiątce, swoje hrabiny i uszczypliwe ciotki (zresztą była ona prawdziwą i nieuszczypliwą ciotką mojego dziadka!) przedstawiała z takim wdziękiem i humorem, że często kradła show młodszym koleżankom. No i panowie, jak się wówczas mówiło – amanci. O Aleksandrze Żabczyńskim krąży anegdota, że co miesiąc musiał odnawiać klatkę w swojej luksusowej kamienicy, bo szalejące za nim kobiety dewastowały ściany miłosnymi wyznaniami i śladami szminki. Ale prawdziwymi bożyszczami byli Adolf Dymsza i Eugeniusz Bodo. Pierwszy, bardziej swojski, ze swoją komediową żyłką, szczerym uśmiechem i jakże charakterystycznym typem warszawskiego łobuziaka Dodka. Z kolei Bodo, choć od komedii też nie stronił, był znany jako „ten z klasą”, mężczyzna z „Paryża Północy”, jak nazywano w tym czasie Warszawę. A od czasu, gdy zaśpiewał „Umówiłem się z nią na dziewiątą” w komedii „Piętro wyżej”, każda Polka, czy to córka dziedzica, czy kuchareczka, chciała mieć lusterko z jego zdjęciem.
Przenieśliśmy się w czasy tak urocze, że aż szkoda kończyć rozmowę. Na szczęście możemy po prostu obejrzeć któryś z ocalałych filmów dwudziestolecia międzywojennego, w domenie publicznej jest ich całkiem sporo. Na co warto zwrócić uwagę?
Zaproponowałbym filmy nieme. Te późniejsze, zwłaszcza komedie muzyczne, są dziś całkiem dobrze znane. Tymczasem zapomniane kino nieme to arcyciekawy gatunek sztuki filmowej, plastyczny i sugestywny. Warto się w nim rozsmakować.
Rozmawiała: Marta Bosak