Świat przestępczy 1920. Nawet wyprawa na targ była niebezpieczna
Rozmowa z Moniką Piątkowską, dziennikarką, autorką książki „Życie przestępcze w przedwojennej Polsce”
Po ponad stu latach zaborów w końcu mamy własne państwo, powinniśmy to celebrować! Tymczasem w 1919, 1920 roku przestępczość nadal istnieje. Ludzie nie mieli dość cierpienia, nie chcieli po prostu cieszyć się wolnością?
Prawda, że taka jest pierwsza myśl? Oto skończyła się wojna, a zatem cieszymy się i budujemy nowe, pozbawione przemocy życie. Nareszcie jest spokój i porządek. Taki obraz oglądaliśmy choćby w serialu „Dom”, rozpoczynającym się w momencie zakończenia II wojny światowej. Tak kształtuje się powszechny, ale naiwny pogląd. Ja sama też byłam tą naiwnością zarażana. I bardzo szybko musiałam się jej pozbyć! Dla przeciętnego człowieka odzyskanie niepodległości w 1918 roku wcale nie oznaczało spokoju. Kiedy kończy się wojna, na wierzch wychodzą wszystkie problemy społeczne i gospodarcze. Do cywila trafia dużo młodych mężczyzn, którzy mają broń i są z tą bronią obeznani. Wracają z wojska i nagle się okazuje, że nie mają pracy, rodzice umarli, dom został zniszczony. Nie mają do czego wracać. Z drugiej strony są ci, którzy przeżyli wojnę jako cywile. Ich również wojna demoralizuje, bo przyzwyczaja do cierpienia. Wszyscy widzieli trupy, każdy jest oswojony ze śmiercią, przemoc staje się doświadczeniem znanym i na nikim nie robi wrażenia.
Ludzie chcieli spokoju, ale z powodów obiektywnych nie dało się go mieć. Było oczywiste, że nadejdzie ogromna fala przemocy. I tak też się stało. Lata 1919–1920 były więc czasem wielkich niepokojów. W styczniu 1919 roku chłopi z kilku wsi zmówili się i napadli na dwór hrabiego Tarnowskiego w Mokrzyszewie. Rzucili się kraść wszystko, co tylko było, łącznie z trzodą chlewną, którą zarzynano i na miejscu rozdzielano na kawałki. Trwało to do świtu. Rano wszyscy się rozpierzchli. A następnej nocy ruszyli taką samą bandą na dwa sąsiednie dwory i złupili je, rozbroiwszy wcześniej żołnierzy, którzy pilnowali zboża. Inni chłopi wpadli na pomysł, żeby zaatakować Tarnobrzeg, i wyruszyli tam wielką uzbrojoną gromadą. Na szczęście zatrzymali się w połowie drogi.
To bieda, brak pracy i perspektyw popycha ludzi do popełniania przestępstw?
Już wtedy zadawano sobie pytanie, czy to bieda spowodowała, że nawet zamożniejsi gospodarze rzucili się do grabieży. Zawsze istnieje wiele przyczyn przemocy i sama bieda nie jest wytłumaczeniem. Podczas wojny wszyscy cierpieli, ale nie wszyscy mordowali i rabowali. Na wsi sytuację niewątpliwie zaogniał nieustanny konflikt między dworem a chłopami i ogromne poczucie krzywdy włościan. Już przed wojną chłopi żyli w dramatycznych warunkach, wojna zrujnowała ich jeszcze bardziej. Gdy nastała wolność, część postanowiła wyrównać rachunki, a inna grupa chciała zrzucić z siebie piętno ofiary. Skoro wszyscy napadają, to dlaczego nie ja?
Dobrze to pokazuje opisana przeze mnie historia Franciszka Gali, młodego ubogiego chłopa. Tuż po wojnie ten spokojny dotąd człowiek przyłączył się do kolegów i napadł na dom wdowy z córkami. Nie doszło do zabójstwa, ale banda mocno te kobiety pobiła i okradła dosłownie ze wszystkiego, łącznie ze słoniną schowaną w spiżarni. Po tym zdarzeniu Gala uciekł ze wsi, zmienił nazwisko i rozpoczął nowe życie w mieście. Został pomocnikiem garbarza, potem dorobił się własnego zakładu, założył rodzinę i miał dzieci. Ale zbrodnia nie dawała mu spokoju, więc w 1932 roku zgłosił się na komisariat i o wszystkim opowiedział.
Dość często zdarzało się, że ci, którzy napadali na bogate dwory czy zamożnych chłopów, otwierali później własne biznesy lub powiększali gospodarkę i dzięki zrabowanym pieniądzom stawali się zamożni. Czy popychała ich do tego bieda? W pewnym stopniu pewnie tak. Ale był to też sposób na ustawienie się w życiu.
Po zmroku można było wyjść na ulicę? Czy lepiej było nie ryzykować i siedzieć w domu?
W mieście ulice były ciemne, a patrole policji – rzadkie, więc jeśli ktoś miał ochotę spacerować akurat wieczorem, musiał się liczyć z tym, że może dostać po głowie. Że ktoś go napadnie, pobije i po prostu okradnie. Na wsi rzecz wyglądała inaczej. Dla międzywojennych chłopów duże niebezpieczeństwo stwarzała wyprawa na targ. Wiadomo było, że ktoś, kto jedzie na targ, ma przy sobie pieniądze, a po drodze nie można liczyć na pomoc. Na takich włościan rabusie zaczajali się w lasach, na polach – i co ciekawe, często nie byli to obcy ludzie. Napadów dopuszczali się czasami sąsiedzi, którzy doskonale wiedzieli o planach wyjazdu i znali kwotę, którą dana osoba wiezie. W pierwszych latach powojennych dla mieszkańców wsi prawdziwym wyzwaniem było także przetrwanie nocy, bo to właśnie nocą dochodziło do większości napaści na gospodarzy. Małe drewniane chałupki, w jakich wówczas mieszkano, nie dawały żadnej ochrony przed przemocą. Bandy wdzierały się przez okna, przez dach i w swoich działaniach były bardzo brutalne. Ofiary torturowano i zabijano. W Ossowej Górze bandyci zaatakowali małżeństwo 90-latków. Zostali oni zabici siekierą we własnych łóżkach. Prawdopodobnie spali i nawet nie słyszeli włamania. Aby obronić się przed przemocą, chłopi przed snem układali przy łóżkach pałki nadziewane gwoździami albo siekiery.
Do aktów przemocy niewątpliwie przyczyniało się powszechne myślenie, że kradzież to w pewnym sensie usprawiedliwiony krok, że bieda rozgrzesza. Skoro jestem biedny, to powinienem coś zrobić, a że nic nie mogę zrobić, to mogę ukraść temu, kto coś ma. Stąd wiejscy sklepikarze bali się napadów, a miejscy – szantaży i wyłudzania okupu.
Czyli funkcjonowało coś na kształt dzisiejszej mafii wymuszającej haracze za „ochronę”? Możemy już wtedy mówić o zalążkach zorganizowanych struktur przestępczych?
W międzywojniu to nie były zalążki struktur, tylko bardzo poważne i świetnie skoordynowane organizacje. Działające w Wilnie zawodowe zrzeszenie przestępców narodowości żydowskiej – Bruderferajn, które zaczęło działać w roku 1911, w pewnym momencie skupiało w swoich szeregach tysiąc członków. Wileńscy kupcy osobiście przynosili haracze do kancelarii, a przestępcy to księgowali. Ta świetnie zorganizowana grupa przestępcza przypominała strukturą mafię, jaką przedstawił w Ojcu chrzestnym Francis Ford Coppola. Na jej czele stało dwóch przyjaciół. Urzędowali w kancelarii, gdzie trzymano dokumentację grupy i funkcjonowało coś w rodzaju centrum dowodzenia. Tu przychodzili kupcy, petenci i tu zgłaszały się po zasiłek żony przestępców, których akurat złapano na robocie. W Warszawie na przełomie lat 20. i 30. działała słynna banda Taty Tasiemki, założona i kierowana przez Łukasza Siemiątkowskiego, radnego miejskiego i działacza PPS.
Czy to były wyjątki? Nie, ponieważ w innych miastach działo się podobnie. W niewielkim Sosnowcu kupców dręczyła banda Władka, założona i kierowana przez Wolfa Wajsberga, w Piotrkowie Trybunalskim była banda Głuchego Srulka, a w Białymstoku – banda Czarnej Ręki. Warto pamiętać, prężnie działały też mafie sutenerów i handlarzy żywym towarem. To także były profesjonalnie prowadzone i zarządzane organizacje przestępcze.
I tak jak dziś miały one wsparcie w legalnym świecie? Przekupywały sędziów, polityków, policję?
We wczesnym okresie powojennym stróżów prawa nie tyle się kupowało, ile zastraszało. Na Rzeszowszczyźnie w początkach lat 20. działała grupa Panicza i Panka, dwóch młodych mężczyzn, którzy – jak wyliczono – mieli na koncie ponad 50 napadów. W owym czasie czuli się tak silni i bezkarni, że zamordowali zarówno dyrektora hrabiowskich lasów, jak i komendanta policji z Rakszawy. Brutalność, bezwzględność bandytów skutecznie osłabiała zapał policji, zwłaszcza prowincjonalnej. W mieście sprawy miały się trochę inaczej. Podczas procesu sądowego warszawscy kupcy skarżyli się w sądzie, że kiedy banda Taty Tasiemki na nich napadała, policja odwracała głowę. I rzeczywiście kupcy nie mogli liczyć na ochronę policji, bo ta wolała się po prostu nie mieszać.
Czy pokrzywdzeni mogli jednak liczyć na jakąś sprawiedliwość?
To zależy, na czym polegała ich krzywda. Ci, których okradziono, nierzadko wyręczali policję, która przy drobniejszych sprawach nie lubiła się fatygować, i sami brali sprawy w swoje ręce. Można było po prostu pójść do takiego złodzieja i prosić, żeby oddał to, co ukradł. Ludzie zazwyczaj wiedzieli, kto w kamienicy czy na ulicy zajmuje się tym fachem. Niektórzy pisali do złodziei listy, inni znów sami wymierzali sprawiedliwość. Na wsiach złapanego na gorącym uczynku złodzieja nierzadko brutalnie zabijano. W miastach – bito. Opisałam w książce historię pewnej krewkiej warszawianki, która nakrywszy złodzieja w mieszkaniu, tak go zbiła, że połamała mu żebra. Ten człowiek błagał policjanta, żeby go zabrał i uratował!
Cięższe zbrodnie, a zwłaszcza morderstwa, były traktowane poważnie i tutaj policja mogła się pochwalić sporymi sukcesami. Nie dysponowano takimi jak dziś możliwościami detektywistycznymi, ale policja miała doskonale zorganizowaną sieć informatorów, co pozwalało sprawnie rozwiązywać kryminalne zagadki. Dotyczyło to zarówno łapania kasiarzy czy uczestników najgłośniejszych napadów na banki, jak i poszukiwania sprawców pospolitych morderstw. Ówcześni policjanci w dużej mierze opierali swoje działania na praktyce życiowej, a ta pozwalała im dość szybko rozpoznawać teren i czyścić go z przestępców. Szczególnie że nie mówimy tutaj o wyrafinowanych zbrodniarzach i seryjnych mordercach, lecz o morderstwach topornych i niezbyt przemyślanych. Gdy sąsiad zabił sąsiada i ukradł mu krowę, którą później schował we własnej oborze, łatwo było połączyć fakty, dodać dwa do dwóch i odnaleźć winnego. W miastach policja urządzała łapanki, zamykała całe kwartały ulic i sprawdzała każdego zatrzymanego. To była jeszcze XIX-wieczna, ale skuteczna metoda prewencyjna.
Z jakich warstw społecznych wywodzili się przestępcy? To byli eleganccy kasiarze o nienagannych manierach, budzący nieomal podziw, czy pospolite rzezimieszki?
Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski, był szanowanym obywatelem, co nie przeszkadzało mu wieść drugiego życia. Swoją kartotekę miała też córka posła i nauczycielka Maria Lewandowska, która w Poznaniu szantażowała mężczyzn, zmuszając ich do płacenia okupu w zamian za milczenie o romansie. Takie przypadki były nagłaśniane przez prasę, ponieważ łamały mit przestępcy wywodzącego się z nizin społecznych. W rzeczywistości jednak to właśnie na nizinach rodziły się przestępcze kariery. A ci, którym udało się dorobić na takiej działalności, szybko zmieniali image, by zaprezentować się światu w eleganckim odzieniu i z nienaganną fryzurą. Stanisław Cichocki, czyli kasiarz Szpicbródka, zaczynał dzień od wizyty u fryzjera!
Niektóre przestępcze branże wymagały od swoich adeptów elegancji i stylu. Sutenerzy i poławiacze młodych kobiet, działający w handlu żywym towarem, zazwyczaj wyglądali światowo. Udawali zamożnych wujków z Ameryki, którzy przyjechali do Polski, żeby rozejrzeć się za żoną. Zakładali jakieś interesy, do których mieli niby przyjmować dziewczęta. Musieli wiarygodnie się prezentować. Najlepsi kieszonkowcy także nie chodzili obdarci. Jeśli okradali zamożnych ludzi w drogich hotelach, na statkach wycieczkowych, w teatrach, musieli odpowiednio wyglądać, żeby się nie wyróżniać w towarzystwie bogaczy. O maniery i dobry wygląd dbali też międzywojenni oszuści. Na wsi przeróżni wyłudzacze uprawomocniali swoją pozycję, pokazując się w trenczu i obowiązkowo z teczką – skórzana teczka czyniła z człowieka ważnego urzędnika. Z kolei Bogumił Czechak, absolwent gimnazjum z Kołomyi, zrobił karierę jako rotmistrz odznaczony za odwagę Krzyżem Walecznych. Wpadł w Krakowie dzięki czujności płk. Roztworowskiego, który dobrze znał swoich żołnierzy i szybko skojarzył, że salutujący mu rotmistrz nie może należeć do jego pułku.
Kto znajdował się na szczycie przestępczego półświatka? Kasiarze znani nam z filmów? Czy może złodzieje?
Zdecydowanie największym szacunkiem cieszyli się kasiarze, to była elita złodziei, absolutny top topów. Dziś wszyscy dobrze znamy Stanisława Cichockiego, który padł ofiarą własnej popularności. Miał to nieszczęście, że jego sprawa wybuchła, gdy działało pismo „Tajny Detektyw”, które zrobiło z niego ogólnopolską gwiazdę. Dla Cichockiego nie był to dobry obrót sprawy, bo policja nieustannie miała go na oku. Trzeba jednak pamiętać, że Szpicbródka to nie jedyny przedstawiciel fachu, o którym rozmawiamy. W Polsce działało znacznie więcej kasiarzy, lecz ich nazwiska nic już nam nie powiedzą – mimo że ich wyczyny były znacznie bardziej spektakularne.
Estyma, jaką cieszyli się międzywojenni kasiarze, brała się z ich profesjonalizmu. Najlepsi mówili płynnie w kilku językach, utrzymywali międzynarodowe kontakty i potrafili się odnaleźć w każdej sytuacji. Dysponowali wiedzą z zakresu mechaniki, górnictwa, budownictwa i oczywiście doskonałym rozeznaniem we wszelkich tajnikach pracy włamywacza. Ich szkolenie trwało wiele lat i odbywało się pod okiem przynajmniej kilku mentorów: chemików, lekarzy, architektów… Aby lepiej rozpracowywać systemy zabezpieczeń, kasiarze ze szczytu listy zatrudniali się w fabrykach, gdzie poznawali technologię produkcji konkretnych modeli kas. Niewątpliwie też ogromnego prestiżu przydawał im rozmach organizacyjny, z jakim wiązał się napad na kasę. Aby okraść bank w Bazylei, polski kasiarz Szmul Wardecki musiał wykonać podkop mierzący 80 metrów! Oczywiście podobnych akcji nie przeprowadzał jeden człowiek, lecz zorganizowana grupa, w której każdy miał określone umiejętności i zadania.
Swoisty szacunek półświatka wzbudzali również kieszonkowcy, zwłaszcza ci z górnej półki, którzy operowali wśród bogaczy. Co istotne, kieszonkowcy stanowili nierzadko najzamożniejszą grupę podziemnego świata. O ile kariery kasiarzy bywały spektakularne, lecz krótkie, o tyle kieszonkowcy – znacznie trudniejsi do pochwycenia – mogli systematycznie budować majątek i w swoim czasie przejść za zasłużoną, a co najważniejsze, dostatnią emeryturę.
Wiele kobiet zarabiało, wykorzystując swoją urodę i spryt do wyciągania pieniędzy od bogatych mężczyzn. Prostytucja była plagą tamtych lat?
W międzywojniu prostytucja była ogromnym problemem, trudniła się nią niepoliczalna rzesza kobiet i nieletnich dziewcząt. Oficjalne dane, które uzyskiwano dzięki obowiązkowi rejestracji prostytutek, nigdy nie oddały prawdziwej skali problemu. Na początku lat 30. w Warszawie zarejestrowanych było 5 tys. prostytutek, lecz według policji pracowało ich przynajmniej 25 tys. Te najtańsze brały za swoją usługę 1,5 zł, czyli tyle, ile kosztowało pięć kilo cebuli lub trzy kilogramy śledzi.
O prostytucji mówi się często z pewnym przekąsem i lekceważeniem, a pogląd, że trudnią się nią kobiety, które „takie już są”, nawet teraz jest dość powszechny. To smutne, ponieważ prostytucja to przede wszystkim dramat i tragedia kobiet i dziewcząt, które w pewnym momencie znalazły się w sytuacji bez wyjścia. W międzywojniu chodziło głównie o biedę. W mieście prostytutkami zostawały dziewczyny, które przyjechały ze wsi na służbę i zostały z tej służby wyrzucone. Albo zaszły w ciążę i straciły pracę. Po kilku dniach trafiały na ulicę, bo nie miały z czego żyć. Gdy w Łodzi fabryki ogłaszały nabór do pracy, aż 30% oficjalnie zarejestrowanych prostytutek porzucało swoje zajęcie i szło do fabryki. Dla mnie jedną z najbardziej wstrząsających była historia Zofii Fularówny, 20-latki z Bolimowa, która przyjechała do Warszawy za pracą. Mimo starań nie udało jej się zdobyć żadnej stałej posady, więc któregoś dnia pojawiła się w podrzędnej kawiarni Zakopianka, gdzie bywali mężczyźni szukający przygody na jedną noc. Po kilku takich wizytach Fularówna popełniła samobójstwo, a w jej kieszeni znaleziono list do dyrektora zakładów amunicyjnych Pocisk, w którym błagała o jakąkolwiek pracę. Napisała: „Postanowiłam umrzeć, bo co mi pozostało? Jednak ulica, której tak bardzo się obawiam. Raczej wolę śmierć, niż zostać tak zhańbioną i upadłą kobietą”.
Jeszcze gorszy los czekał dziewczyny, które dostały się w ręce handlarzy żywym towarem – ludzie ci nie przebierali bowiem w środkach. Dziewczęta były podstępnie zwabiane ofertą pracy do szwalni i nigdy już stamtąd nie wychodziły. Na ulicy Złotej w Warszawie takim lokalem była pracownia kapeluszy Abrama Gutszmida. Dziewczęta, które przychodziły tam szukać posady, zamykano w tajnym domu publicznym i wykorzystywano tak długo, póki nie popadły w obłęd lub chorobę. Wówczas podawano im truciznę i wyrzucano je na ulicę, pozorując samobójstwo. Jedna z ofiar Gutszmida przed śmiercią odzyskała przytomność i wskazała swojego oprawcę.
Gutszmid był lokalnym warszawskim sutenerem, podobnie jak Jakub Krybus, który zarządzał 20 domami publicznymi. I choć mogą oni budzić grozę, to jest ona niewielka w porównaniu z tą, jaka otaczała Towarzystwo Warszawskie, czyli Cwi Migdal – międzynarodową organizację, która na masową skalę zajmowała się handlem żywym towarem. Towarzystwo Warszawskie powstało w Buenos Aires z inicjatywy warszawskich sutenerów żydowskiego pochodzenia i miało w Polsce swoich przedstawicieli, którzy wyszukiwali kobiety do domów publicznych w Argentynie. To był ogromny, dobrze zorganizowany i bardzo intratny przemysł, przynoszący sutenerom zysk na poziomie 50 mln dolarów rocznie. Wysłannicy Cwi Migdal zwabiali dziewczyny pod pozorem pracy czy ślubu, a nierzadko porywali wprost z ulicy. Przerażenie budzi fakt, że członkowie Cwi Migdal nie oszczędzali nawet krewnych. Arnold Nojman zwabił do Argentyny własną siostrzenicę Perlę. Znamy jej historię, ponieważ Perla została uwolniona podczas rewizji przeprowadzonej przez argentyńską obyczajówkę. Dziewczynę znaleziono przywiązaną do łóżka, sprawiała wrażenie martwej. Kobiety, które udało się w taki czy inny sposób zdobyć, zwykle przewożono przez Hamburg do Ameryki Południowej, a tam rozprzedawano do domów publicznych. Ich los był straszny. Po kilku latach trafiały do najtańszych nadmorskich bud, gdzie musiały przyjmować kilkudziesięciu klientów dziennie. Inne, podobnie jak Perlę, przywiązywano na lata do łóżek i trzymano tak, dopóki nie umarły. Te, którym udało się przetrwać, chore i wyniszczone dożywały swoich dni jako uliczne sprzedawczynie loteryjek. Nazywano je „polacas”.
W międzywojniu częste były przypadki dzieciobójstwa. Ludzi szokowało to równie mocno jak dziś?
Nie. Ogłoszenia prasowe w rodzaju „Oddam dziecko za własne, dwumiesięczny chłopczyk, miesięczna dziewczynka, chrzczone, niechrzczone” były zjawiskiem powszechnym. Bieda sprawiała, że ludzie oddawali dzieci, zostawiali ja na ulicy lub podrzucali pod szkoły, zakłady wychowawcze albo na teren pogotowia, jak to miało miejsce w Warszawie. Pracownicy pogotowia przy ulicy Wawelskiej znaleźli na swoim terenie rodzeństwo: pięcioletnią dziewczynkę i czteroletniego chłopca, których rodzice przerzucili przez płot i którym zabronili mówić, jak się nazywają. Bezdomnych dzieci plączących się w świecie dorosłych było wówczas bardzo dużo. Część z nich trafiała do cyrków, część – do grup przestępczych, część – do domów poprawczych. Żebrzące dziecko na ulicy, chore czy nawet umierające, na nikim nie robiło wrażenia. To, że martwe noworodki znajdowano wszędzie: na klatkach schodowych, na torach kolejowych, w krzakach, na skwerkach, w kloace, także było w jakimś sensie normalne. Dziś nie wyobrażamy sobie, że ktoś ot tak znajduje niemowlę w walizce na targu. Wtedy to były na tyle częste zdarzenia, że prasa pisała o nich w rozrywkowym tonie.
Kiedy dochodziło do procesu dzieciobójczyni, opinia społeczna się oburzała. Ale ci, którzy zdawali sobie sprawę z biedy, rozumieli, że nie chodzi o bezwzględne morderczynie, tylko o nieszczęśliwe kobiety, które nie są w stanie wychować swoich dzieci.
Dzieci żyjące na ulicy, pozbawione opieki i nadzoru, często wchodziły w konflikty z prawem. Trudno się temu dziwić, bo cały czas były narażone na demoralizację.
I na przemoc. Dzieci z kamienic nędzy czy z marnych wiejskich chałup były łatwym łupem dla wszelkiej maści dewiantów. Straszliwe jest to, że nawet nie skarżyły się rodzicom. Sprawa wychodziła na jaw dopiero wtedy, gdy ofiara pedofila zapadała na chorobę weneryczną. Dzieci ze środowisk patologicznych często też były popychane w prostytucję, żeby zarobiły na swoje utrzymanie. W budującej się wtedy Gdyni na ulicy szukały klientów już 13-letnie dziewczynki.
W tych trudnych czasach przestępcy byli bardziej brutalni i bezwzględni niż dziś?
To trudne pytanie, nie da się tu udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Na pewno tuż po wojnie ludzkie życie było tanie. Tanie były dzieci, tanie były prostytutki. Gdy trzeba było kogoś zabić, to zabijano. Ale czy metody działania były okrutniejsze niż to, z czym mamy do czynienia teraz… Jak to porównać? Na wsi złapanego złodzieja chłopi potrafili zatłuc na śmierć. Grupa Taty Tasiemki doprowadzała ludzi do obłędu, a Bruderferajn porywało dzieci i wysadzało w powietrze całe kamienice, żeby ukarać opornych kupców. Zorganizowane grupy, ówczesne mafie z pewnością nie cofały się przed niczym, aby zdobyć to, na czym im zależało.
Ale miały swój kodeks honorowy. Nie wolno było okradać kobiet, sąsiadów. Pewnych rzeczy się nie robiło.
To trochę taki mit, który dobrze się komponuje z powszechnym przekonaniem, że dawniej było lepiej. Rzeczywiście istniał tzw. kodeks honorowy, który porządkował świat przestępczy, i zasady, których należało przestrzegać. Wiadomo było, że złodziej nie okrada współlokatorów ze swojej kamienicy, że nie może się trudnić sutenerstwem, ponieważ sutenerami gardzono. Nie wolno było wydawać wspólników, a sprawy sporne rozstrzygał przestępczy sąd. Każdy członek ferajny znał też obowiązek troszczenia się o żonę wspólnika, który został pochwycony i odsiadywał wyrok.
Ale tak jak w każdej społeczności, w świecie przestępczym nagminnie łamano ustalone prawa. Wiemy to dzięki procesom sądowym, podczas których policja ujawniała swoje metody działania. Okazywało się wówczas, że miała informatorów w środowisku przestępczym. Tak skończyło potężne Bruderferajn. Gdy organizacja wykonała wyrok na jednym ze swoich członków – niejakim Gurewiczu, jego przyjaciele, również przestępcy, w akcie zemsty zarzucili policję donosami, w których szczegółowo opisali schemat działania i wszystkie tajemnice Bruderferajn. Po tym ciosie organizacja już się nie odrodziła. A więc kodeks przestępczy działał tylko do momentu, gdy zaczynał kolidować z czyimś własnym interesem.