Prof. Chwalba: Minął szok i oswajamy nową rzeczywistość, tak samo jak Polacy w 1920 r.
Rozmowa z prof. Andrzejem Chwalbą, historykiem, autorem książki 1919. Pierwszy rok wolności
Panująca obecnie epidemia często jest w mediach porównywana do stanu wojny. Czy to, co my dziś przeżywamy, jest choćby zbliżone do tego, co przeżywali Polacy w 1920 roku? Te dwie rzeczywistości mają jakieś punkty wspólne?
Napięcia psychiczne, emocjonalne, które dziś obserwujemy, bardzo przypominają napięcia związane z pojawieniem się zagrożenia zewnętrznego w postaci obcych wojsk. Gdy wojna już trwa, stopniowo następuje druga faza: oswajanie z nową rzeczywistością. Teraz też mamy taki moment, kiedy zaczynamy się oswajać. Zagrożenie nadal jest wysokie, a liczba zakażonych – znacząca, ale mamy poczucie, że najgorsze już za nami. Najbardziej baliśmy się wtedy, gdy zaczęły się pojawiać pierwsze przypadki zachorowań. Dokładnie tak samo jest na wojnie. Pierwszy dzień to moment szoku. Po pewnym czasie ludzie zaczynają się dopasowywać do realiów. Nie chcemy przegrać sami ze sobą. Większość z nas ma w sobie siłę, która nie pozwala się poddać. Są jednak osoby, które się załamują, wkraczają w fazę depresji, popełniają samobójstwa. Takie przypadki były szczególnie widoczne w 1939 roku. Ale nie po kilku tygodniach wojny, tylko w pierwszych jej dniach. W 1920 roku sytuacja wyglądała trochę inaczej. Ta wojna była rozciągnięta w czasie, toczyła się przez długie miesiące, daleko od serca Polski: Krakowa, Warszawy, Lublina. Była gdzieś tam, hen daleko na wschodzie.
Ludzie nie czuli, że to ich dotyczy? Nie czuli zagrożenia?
Nie było radia. Pomijam już inne środki komunikacji, które dzisiaj są obecne i powodują dodatkowe napięcie. Telewizja, gazety, internet informują, a jednocześnie powodują długotrwały stres. Wtedy, w 1920 roku, informacje docierały wolno i były zdawkowe, nie zawsze prawdziwe. Ludzie trochę się już przyzwyczaili, bo oswoili plotkę z czasów I wojny światowej. Już się przekonali, że w informacjach, które do nich docierają, jest tylko małe ziarenko prawdy, którym nie należy się zbytnio przejmować. Gdy bolszewicy byli 150 kilometrów od Warszawy, ludzie nadal nie wierzyli, że oni lada moment wejdą do Polski.
Kiedy w Wuhan wybuchła epidemia, też nie wierzyliśmy, że wirus do nas dotrze. Nawet gdy był już w Europie, wielu w to wątpiło.
Chiny, Tajwan, Korea są gdzieś daleko, Włochy – za Alpami, Hiszpania – za Pirenejami. Ta naturalna granica w postaci gór była zarazem granicą mentalną, przez którą nic nie miało prawa do nas dotrzeć. Okazało się inaczej. W 1920 roku, gdy widmo bolszewików było realne, ludzie nie wpadali w panikę – może dlatego, że działania wojenne toczyły się już siódmy rok. Dla mieszkańców Warszawy, Krakowa, Lwowa, Lublina wojna nie skończyła się w listopadzie 1918 roku, jak na Zachodzie. Ona trwała dalej. Naturalne instrumenty osobistej ochrony człowieka przed tym natrętnym, agresywnym światem cały czas działały. A zatem oddalamy wojnę, oswajamy ją, budujemy strategie przystosowawcze. Kiedy Polacy uświadamiają sobie, że bolszewicy są blisko, nie panikują, tylko się zbroją, idą ćwiczyć. Nie ma histerii. Aliantów obecnych wtedy w Warszawie zaskakuje niezwykły spokój mieszkańców Polski, którzy są w stanie się organizować, iść do armii ochotniczej, kopać okopy, budować zapory przed wojskami sowieckimi. Ludzie wiedzieli, jak się zachowywać w wypadku konfliktów zbrojnych. Należy postępować racjonalnie, słuchać swoich dowódców. Bez paniki.
Z powodu pandemii życie się zatrzymało, eksperci informowali, że wirus dotknie 80% społeczeństwa, więc chyba każdy żył w przekonaniu, że będzie następny. Nie tak łatwo po czymś takim z dnia na dzień wrócić do normalności. Z wojną jest podobnie?
Tak. Zwłaszcza że pojawiają się zupełnie nowe problemy, związane z powrotem kilkuset tysięcy żołnierzy do domu. Ci żołnierze musieli coś ze sobą zrobić: odbudować relacje z rodzinami, znaleźć pracę, której nie było, przydzielić sobie nowe zadania do wykonania. Nasyceni wojną, przygodą, musieli tę swoją zwrotnicę przestawić. Nie wszystkim się to udawało. To było dla wielu bolesne przeżycie. Również dla rodzin, kiedy okazywało się, że wiarus – ojciec, syn, mąż – nie jest w stanie w tej normalnej rzeczywistości się odnaleźć i funkcjonować jak dawniej. To były częste przypadki: człowiek, który kilka lat spędził na froncie, stawał się psychicznym wrakiem. Non stop był myślami na wojnie, żył przeżyciami wojennymi. W rezultacie pojawiała się bariera emocjonalna między nim a rodziną. On nie rozumiał bliskich, bliscy nie rozumieli jego. Czy teraz podobnie będzie z ludźmi, którzy przeżywali epidemię najboleśniej, którym się wydawało, że są już po drugiej stronie? Jak oni będą się asymilowali z przyjaciółmi, rodziną, znajomymi? Tego jeszcze nie wiemy. Ale życie w ciągłym przekonaniu, że lada moment odejdę, przypomina trochę stres bojowy. A jeśli dotyczy to, tak jak dziś, tysięcy ludzi, staje się problemem społecznym.
Nowa Polska to trzy zabory, trzy zupełnie różne rzeczywistości, różne doświadczenia. Czy w obliczu zagrożenia ze strony bolszewików w 1920 roku możemy mówić o zjednoczeniu we wspólnej sprawie, o jednym narodzie?
Zdecydowanie tak. W ciągu dwóch lat przeszliśmy przyspieszony kurs intensywnej pracy formacyjnej w duchu narodowym, patriotycznym. Trudno powiedzieć, żeby jesienią 1920 roku wszyscy czuli się Polakami, bo to zmieni dopiero polska szkoła okresu międzywojennego. Ale zdawano sobie sprawę, jakim zagrożeniem jest Armia Czerwona. Wątki religijne też były nie bez znaczenia. Nie tylko Polacy bali się bolszewików. Bali się ich również Żydzi. Jesteśmy przekonani, że Żydzi jak jeden mąż wsparli Armię Czerwoną. To nieprawda. Chasydzi, czy ortodoksi, którzy dominowali w Polsce centralnej i wschodniej, bali się bolszewików – bezbożników. Rzucili nawet klątwę na Lwa Trockiego. Wątki narodowe i religijne miały istotny wpływ na postawę Polaków wobec sowietów. Lenin i Marchlewski przyznali, że nie przypuszczali, iż polski robotnik nie pójdzie ramię w ramię z bolszewickim robotnikiem. Nie wierzyli, że polski chłop nie pójdzie z bolszewickim chłopem, a polski inteligent – z inteligentem bolszewickim przeciwko burżujom polskim. Okazało się, że zaistniała ogólnonarodowa solidarność. To był fenomen. Jesienią 1918 roku byłoby to chyba jeszcze niemożliwe.
Polski od tylu lat nie było na mapach, a jednak więzi narodowe okazały się dużo silniejsze niż więzi klasowe. Bolszewicy się przeliczyli.
Trudno sobie dziś wyobrazić tamtą mobilizację. Polska była wówczas biedna, a jej moce – ograniczone, ale nawet w wioskach wisiały plakaty przedstawiające bolszewików. Wszyscy zaangażowali się w pracę na rzecz obrony świeżo odzyskanej niepodległości. Polskie elity, ale też część drobnomieszczaństwa, rzemieślnicy czy robotnicy byli już dość mocno unarodowieni i radowali się z powstania państwa polskiego. Choć oczywiście poziom uświadomienia nie wszędzie był taki sam. Nie zapominajmy, że około 2/3 mieszkańców Polski to ludność włościańska, chłopska. W zaborze pruskim każdy mieszkaniec wsi czuł się Polakiem, używał języka polskiego i był katolikiem. Ale już w wypadku Królestwa Polskiego i ziem za rzekami Bug i Niemen wielu polskojęzycznych chłopów nie czuło się wcale Polakami. Dla nich nadal bardzo ważny był ten, którego nie było już z nimi, czyli car. A jakiś tam naczelnik Piłsudski, rewolucjonista, dla niektórych nawet terrorysta, nie przemawiał do ich wyobraźni. Trudno było oczekiwać, żeby radowali się z niepodległości, bo dla nich Polska niekoniecznie była wartością.
Co sprawiło, że w ciągu kilkunastu miesięcy te postawy tak diametralnie się zmieniły i stały się tak bardzo propolskie, pronarodowe?
Przez kilkanaście miesięcy do Polski przybyło kilkaset tysięcy – a może nawet więcej – ludzi, którzy czasy rewolucji spędzili w Rosji. Oni już doświadczyli rządów bolszewickich. I to właśni oni mówili: „Uwaga, to wcale tak pięknie nie wygląda, Rosja nie jest żadnym rajem, a bolszewicy postępują w sposób zbrodniczy nie tylko wobec przeciwników politycznych, ale nawet wobec zwykłych ludzi”. W Białymstoku w 1920 roku bolszewicy próbowali stworzyć polską Armię Czerwoną – i zgłosiło się 92 ochotników. Klęska. To dowodzi, że wyobrażenie o bolszewiku było bardzo złe. Postrzegano go jako gorsze wydanie Moskala. Z Moskalem jeszcze można rozmawiać, ale z bolszewikiem się nie da. Gwałty na kobietach, na młodych dziewczętach, bezczeszczenie obiektów kultu, zabieranie chłopom ziemi – informacje o tych procederach docierały do ludzi. I wywoływały strach. Niekoniecznie wszyscy byli świadomymi Polakami. Niekiedy po prostu się bali. Postawy Polaków często wynikały z lęku przed złymi bolszewikami. Między innymi to sprawiło, że ostatecznie idea narodowa wygrała z ideą rewolucyjną.
Jak wyglądał rynek pracy w 1920 r.? Ile procent PKB pochłaniał wtedy budżet wojenny? Jak kształtowały się ceny żywności? Zapraszamy do lektury drugiej części rozmowy z prof. Andrzejem Chwalbą, którą opublikujemy już za tydzień.