13 sierpnia 1920 r. „Mokry wróg” i „najcudowniejszy hejnał świata”. Szeregowiec na froncie
Lubicie filmy wojenne, które przedstawiają historię z punktu widzenia zwykłego żołnierza? Takie obrazy głęboko zapadają w pamięć, bo suche liczby i fakty, za pomocą których opisywane są wojny, nagle zyskują twarz konkretnego człowieka… Sto lat temu podobną funkcję spełniały listy i relacje z frontu pisane ręką szeregowych żołnierzy. Jedno z poruszających świadectw odnaleźliśmy w dzienniku „Czas”, w numerze z 13 sierpnia 1920 r.
Szeregowiec nie wie, co się dzieje na froncie. Wie najwyżej, co stało się w jego kompanii lub batalionie – przyznawał na początku swojej relacji ochotnik. Dla wielu czytelników jego wyznanie musiało brzmieć zaskakująco: Najcięższą rzeczą pierwszego tygodnia walk dywizyi ochotniczej był deszcz. Nie kule dziesiątkowały naszą zdolność do walki, lecz bagnisty grunt rozmoczonych mokradeł, w których lgnęło się po kolana. Ochotnik, gdy się budził nad ranem w jakiejś marnej stodolinie chłopskiej, nie pytał czy strzelają, lecz wyglądał przede wszystkiem czy deszcz pada. Ten mokry wróg wchodził za kołnierz, objuczał płaszcz, plecak i obuwie szaloną nadwagą, zamulał zamki od karabinów, jednem słowem zwyciężał nas. Prawda, że to iście filmowa scena?
Szkoda, że nie znamy nazwiska „scenarzysty” – swoją relację nadesłał anonimowo. A w tak barwny sposób opisywał, jak po raz pierwszy wraz z kompanią dostał się pod bolszewicki ostrzał: Rozlega się komenda „padnij” i po chwili całe dostojne bractwo człapie w przydrożnym rowie, do połowy zalanym przez wodę. Świst kul karabinowych, podtrzymanych wkrótce przez grzmot szrapneli, szybko wypłoszył ostatnie „myśli cywilne” o unikaniu wilgoci. W tym to rowie niejeden znany inteligent warszawski, wiceminister lub nawet były minister wprawiał się w wygodne zajęcie pełzania na brzuchu, z plecakiem przeładowanym przyrządami cywilizacyjnymi w rodzaju szczoteczek do zębów, maszynek do golenia, kilku zmian bielizny itp. Strzelamy do nieprzyjaciela stojącego za górą i strzelającego do nas z karabinu maszynowego, ukrytego w wiatraku, i ciągle posuwamy się naprzód… jak żółwie. Dowódca kompanii porucznik Strach spaceruje sobie po brzegu rowu jak najspokojniej i z lekka klnąc, nakłania do szybszej akcji. Bolszewicy obstrzeliwują nas coraz dokuczliwiej. Rozlega się pierwszy jęk, pada pierwszy zabity. Ale nagle rozlega się najcudowniejszy hejnał świata – salwa naszej artylerii.
Żałujemy, że nie znamy nazwiska ani dalszych losów autora relacji. Mamy nadzieję, że z wojny wyszedł cało i nie porzucił pióra!