#1920/2020

Żołnierze, idąc do boju, owijali stopy szmatami. To pokazuje ich determinację

Rozmowa z prof. Januszem Odziemkowskim, historykiem wojskowości, wykładowcą Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego

W noc poprzedzającą Bitwę Warszawską w 1920 roku gen. Tadeusz Rozwadowski kończył swój rozkaz słowami: „nogami i męstwem piechura polskiego musimy wygrać tę bitwę”. Aż tak źle było z uzbrojeniem polskiej armii? Walczyliśmy na szable i bagnety?

Fragment okładki książki Juliana Kozubka, Warszawa 1939. Źródło: Biblioteka Narodowa

Przeciwnie! Armia polska była zupełnie dobrze uzbrojona. Mieliśmy stosunkowo nowoczesną broń, taką, jakiej używano podczas I wojny światowej, i było jej wystarczająco dużo. Pewny problem stanowiła różnorodność broni. Jeżeli jest dużo typów karabinów i armat, to trudno uzupełniać amunicję czy zdobyć części zamienne. Ale sądzę, że gen. Rozwadowski, mówiąc o „nogach i męstwie piechura”, nie miał na myśli walki wręcz. Chodziło mu o wytrzymałość żołnierza, o jego determinację. Największym problemem dla wielu młodych chłopaków, którzy trafili do wojska, było to, że nie nawykli do długich, ciężkich marszów. A wtedy w wojsku przede wszystkim maszerowano – dziesiątki kilometrów, z dużym obciążeniem. Pełny ładunek, z bronią, amunicją, hełmem i wszystkimi przyborami żołnierskimi, ważył nawet 30 kilogramów. I proszę sobie teraz wyobrazić dwudziestolatka oderwanego od zajęć biurowych, od ławki szkolnej, który nagle musi maszerować po 30–40 kilometrów dziennie. W armii polskiej nie było zbyt wielu samochodów. Żołnierz szedł do walki pieszo. Ludzi trzeba było nauczyć, jak postępować z takim ciężarem, jak maszerować, żeby nie ocierać sobie nóg. Broń mieliśmy. Ale musieliśmy pracować nad tężyzną fizyczną, siłą, zacięciem żołnierza, bo to on jest podstawą zwycięstwa. Jeśli jest słaby, nie chce walczyć albo się waha – nawet najlepszy wódz nie pomoże.

Jak uzbroić wojsko, kiedy w kraju nie ma żadnej fabryki zbrojeniowej?

Byliśmy całkowicie zależni od dostaw broni i amunicji z Francji. W kraju nie wytwarzaliśmy ani jednego karabinu, ba – ani jednego naboju. I nie chodziło o to, że zaborcy zniszczyli nasze fabryki. Przemysłu zbrojeniowego po prostu nie było, bo zaborcy go nie rozwijali. Obawiali się, że jeżeli dojdzie do kolejnego powstania, fabryki wpadną w ręce Polaków. Dodatkowo ziemie polskie były ziemiami granicznymi mocarstw zaborczych, zawsze narażonymi na atak nieprzyjaciela. Nie warto było tam lokować wielkich zakładów zbrojeniowych. Nie mieliśmy kadry specjalistów, poza nielicznymi fachowcami, którzy pracowali dla państw zaborczych. Gdyby nie pomoc Francji – oczywiście sowicie przez nas opłacana, bo Francuzi niczego nam za darmo nie dawali – nie mielibyśmy czym prowadzić wojny.

Misja Międzysojusznicza do Polski, sierpień 1920. W drugim rzędzie drugi od prawej Maxime Weygand – w latach 1920−1922 szef misji zajmującej się sprawami szkolenia i zaopatrzenia Wojska Polskiego. Źródło: domena publiczna

Trochę broni przejęliśmy po zaborcach. Ale to wystarczało na wystawienie, powiedzmy, 70 tysięcy żołnierzy. Wiele państw, które nie zamierzały już prowadzić wojny, pozbywało się broni. Sporo wojskowego wyposażenia kupiliśmy z demobilu amerykańskiego. Musimy jednak pamiętać, że podczas intensywnej walki broń szybko się zużywa. Każda lufa, i karabinowa, i armatnia, ma ograniczoną wytrzymałość. Trzeba więc było co chwilę uzupełniać sprzęt, wymieniać części. No i amunicja. Bez niej żołnierz nie może walczyć, zostaje mu jedynie bagnet. Nie dało się uniknąć wielkiego importu uzbrojenia. Niestety dowóz broni był bardzo utrudniony. Gdy Czesi nagle uznali, że są neutralni, i przestali przepuszczać przez swoje terytorium transporty dla Polski, powstał ogromny problem. Została nam tylko droga przez Gdańsk – niezbyt komfortowa, bo robotnicy niemieccy uważali nas za wrogów i nie chcieli rozładowywać transportów – albo okrężna, przez Rumunię.

Nie mieliśmy pieniędzy, więc płaciliśmy tym, co było w kraju: surowcami i żywnością. Podobno za karabiny typu Mannlicher rząd polski zapłacił ziemniakami, a za węgierskie pociski artyleryjskie i naboje – węglem. To prawda?

Zagłębie naftowe w Borysławiu – fragment pocztówki z ok. 1914 r. Źródło: BIblioteka Narodowa

Marka polska była walutą iluzoryczną. Miała pewną wartość w kraju, ale poza granicami – już nie. Zdarzało się, że płaciliśmy ziemniakami, bo Europa była wygłodzona. Albo węglem. Choć tego węgla na sprzedaż nie mieliśmy zbyt wiele. Nie starczało go nawet do naszych parowozów, które były przecież bardzo ważnym elementem transportu wojskowego. Było za to coś innego, co Europa kupowała od nas w każdej ilości: ropa naftowa. Nasze zagłębie w Galicji (dziś w większości leżące na terenie Ukrainy) należało do najbardziej wydajnych złóż europejskich. Niestety ropa też nie załatwiała sprawy, bo nie mieliśmy jej tyle, żeby opłacić nią całą wojnę. Aby więc pokryć swoje zobowiązania finansowe, zaciągaliśmy kredyty. Francuzi udzielali nam ich chętnie, na dogodnych dla siebie warunkach. Liczyli, że niepodległa Polska wszystko spłaci. W tamtym okresie byliśmy dla Francji istotną siłą polityczną w Europie Środkowo-Wschodniej. Francja zbudowała swoją potęgę nie tylko na koloniach, ale również na wpływach w różnych europejskich krajach, przykładowo w Rumunii. Czasem, choć nieczęsto, udawało się nam dostać jakąś niewielką pożyczkę u Brytyjczyków. Z wojny wyszliśmy mocno zadłużeni. Ale gdy trzeba było bronić niepodległości, nie liczono się z pieniędzmi. Gdybyśmy się wtedy zastanawiali, czym płacić albo czy może jednak nie brać pożyczek, państwo by upadło.

Nie było przemysłu, fabryk. Co jeszcze musieliśmy sprowadzać?

Umundurowanie żołnierza Armii Ochotniczej w 1920 r. Źródło: domena publiczna

Poza bronią musieliśmy importować wyposażenie osobiste żołnierza. Przemysł krajowy był w ruinie i to, co jeszcze do niedawna moglibyśmy wytwarzać sami, jak mundury dla wojska szyte w Łodzi, teraz nie mogło powstawać na miejscu. Nie było lnu, wełny, bo rolnictwo też znajdowało się w zapaści. Rabunki niemieckie i austriackie pozbawiły nas maszyn. Brakowało skór, a jeśli były, to złej jakości. W rezultacie nie było z czego robić butów. Akurat obuwia w wojsku zawsze brakowało. Jak używamy takich butów w życiu cywilnym, to one się wydają nie do zdarcia. Ale jak szło się w błoto, w okopy, nawet najmocniejszy wojskowy trep potrafił się po kilku miesiącach rozpaść. Nie można było wysłać żołnierza z jedną parą butów i powiedzieć, że ma w nich wygrać wojnę. Trzeba było obuwie wymieniać. Milion żołnierzy to milion par butów co kilka miesięcy. Nasz przemysł nie mógł nastarczyć. Bywało, że żołnierz szedł na front w podartym mundurze, a nawet – że idąc do walki, owijał sobie stopy szmatami. To wyglądało tragicznie, ale też pokazywało determinację polskiego żołnierza. Wincenty Witos opisuje taką scenę przed Bitwą Warszawską, gdy jedzie na front i widzi żołnierzy przygiętych pod ciężarem ekwipunku, ciągnących ciężkie armaty po piaskach, bo konie padły. Niektórzy idą bez butów, a stopy mają jak bochny chleba, całe okrwawione, poczerniałe i obrzmiałe od chodzenia po ścierniskach. Ale jak zobaczyli, że premier przyjechał – a byli to głównie chłopi – oblegli go natychmiast i zaczęli jeden przez drugiego wołać: „Panie premierze, panie premierze, my Polskę obronimy, tylko niech pan zrobi tak, żeby nam nigdy nabojów nie zabrakło”. Witos był ogromnie poruszony zapałem i ofiarnością żołnierzy.

Wincenty Witos w 1920 r. Źródło: domena publiczna

W 1919 roku we Francji powstawał pierwszy w Wojsku Polskim pułk pancerny. Nie było jednak polskiego słowa na określenie nowego typu broni. Żołnierzom przywodził on na myśl czołgającego się smoka, więc padł pomysł: „Nazwijmy go czołgiem”.

Brytyjczycy poszukiwali broni, która pozwoli im przełamać niemiecką linię obrony i jednocześnie będzie osłaniać atakującą piechotę przed ogniem nieprzyjaciela. Gdy zaczęli konstruować pierwszy czołg, chcieli zachować produkcję w tajemnicy. Dla zmylenia niemieckiego wywiadu pracę nad maszyną prowadzono pod kryptonimem Tank, czyli zbiornik na paliwo. I taka nazwa przyjęła się na świecie i funkcjonuje do dziś.

Renault FT to były naprawdę bardzo nowoczesne wozy bojowe. Razem z armią gen. Hallera przyjechało ich do nas z Francji 120. Byliśmy więc w czołówce, jeśli chodzi o liczbę czołgów używanych przez wojsko. Ale one też szybko się zużywały. Czołg, tak jak samochód, ma pewną liczbę kilometrów, po której należy go sprawdzić, oczyścić silnik. Może przebywać na froncie tylko przez określony czas. Mechanizmy Renault FT były bardzo czułe, szczególnie na pył i piaszczyste drogi, które u nas dominowały. Czołgi musieliśmy często remontować, ale odegrały znaczącą rolę w tej wojnie.

Żołnierze na platformie kolejowej przewożącej czołg Renault FT-17. Transport oddziałów armii generała Józefa Hallera z Francji do Polski w 1919 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dysponowaliśmy także samolotami, zadającymi duże straty bolszewikom, którzy praktycznie nie mieli lotnictwa.

Lotnictwo polskie w dobie Bitwy Warszawskiej liczyło 20 eskadr. Nie było to bardzo dużo, ale też nie tak mało, jeśli wziąć pod uwagę, że zaczynaliśmy od pojedynczych samolotów, które wzbiły się w powietrze podczas obrony Lwowa w 1918 roku. To były samoloty francuskie, włoskie, angielskie, niemieckie, takie, jakich używano na Zachodzie. Kupowaliśmy całkiem dobry i nowoczesny sprzęt, ale brakowało nam zaplecza technicznego: zakładów naprawczych, dostatecznej ilości części zamiennych. Samolot to jeszcze bardziej czuły instrument i jeszcze szybciej się zużywa niż czołg. Jak coś zawiodło, marny był los pilota. Maszyna musiała być w stu procentach sprawna, bo w tamtych czasach spadochrony były zawodne i skakano tylko w ostateczności. Potrzebowaliśmy części zapasowych, silników, nawet kilku do każdego samolotu, na wypadek wymiany. No i musieliśmy zbudować całą infrastrukturę. To nie jest tak, że kupujemy samolot i on od razu idzie do walki. Trzeba stworzyć dywizjon, eskadrę, która ma swoich mechaników, lotnisko, hangary, samochody do dostarczania paliwa itd. Jeden samolot obsługiwało 20–30 żołnierzy. To była ciężka praca i kosztowne utrzymanie. Lotnictwo zawsze było i nadal jest jedną z najdroższych broni.

7 eskadra myśliwska we wrześniu 1920 r. we Lwowie. Źródło: domena publiczna

W 1918 roku zaczynamy z 12 tysiącami żołnierzy, niespełna dwa lata później mamy milionową armię. Jak to możliwe w tak krótkim czasie? Jak się tworzyło to wojsko?

Na przełomie października i listopada 1918 roku gotową formację stanowiła Polska Siła Zbrojna. To było wojsko tworzone jeszcze przez Niemców, którzy w 1917 roku mieli nadzieję, że gdy razem z Austriakami ogłoszą wskrzeszenie Królestwa Polskiego, powstanie milionowa armia polskich ochotników. I pójdą oni walczyć u boku państw centralnych o wolną, niepodległą Polskę. Tak się jednak nie stało, nie ufaliśmy, że zaborcy chcą nam cokolwiek dać. Poza tym Piłsudski przewidywał, że wojnę przegrają. Nabór przerwano, ale na wszelki wypadek, żeby mieć jakiś atut, Niemcy trzymali wojsko, które zdołali stworzyć. I to jest właśnie te 12 tysięcy, przeważnie dawni legioniści, którym udało się uniknąć obozu i armii austriackiej.

Plakat z 1920 r, Źródło: Biblioteka Narodowa

Pierwszy regularny zaciąg ochotniczy do Wojska Polskiego ogłoszono dopiero w marcu 1919 roku, pół roku po odzyskaniu niepodległości. A to dlatego, że nie było broni. Można było od biedy zarządzić zaciąg już w styczniu, lutym, tylko czym uzbroić wojsko? Żołnierze siedzieliby w koszarach, nie mając nic do roboty. To się zmienia, gdy nadchodzą duże ilości broni z Francji, udaje się coś kupić za gotówkę na rynkach europejskich. Powoli ta armia rośnie. Dochodzi Armia Wielkopolska, złożona po części z ochotników, powstańców, którzy spontanicznie chwycili za broń, a po części – z poboru przymusowego, który szybko ogłoszono. Zresztą wcale przeciwko temu nie protestowano. Wielkopolanie byli bardzo świadomi, dlaczego idą walczyć, i chętnie do wojska wstępowali. W przeciwieństwie do obywateli Królestwa i zaboru rosyjskiego. Oni do poboru odnosili się różnie. Jedni szli z zapałem, inni unikali zaciągu i mówili: „Co mnie to obchodzi, wojna już się skończyła”. Nie była to obywatelska postawa.

Tak czy inaczej, armia stopniowo się powiększa. Jesienią 1919 roku łączy się z armią gen. Hallera i już formalnie, jawnie następuje zjednoczenie Wojska Polskiego wszystkich zaborów. Armia liczy pół miliona żołnierzy. Zimą 1919 roku trwają nowe pobory, 600 tysięcy żołnierzy jest na froncie wschodnim. Są też żołnierze w kraju. Wreszcie przychodzi pobór ochotniczy w lipcu 1920 roku, zaciągane są nowe roczniki. I wtedy armia zbliża się do miliona. Jest na tyle duża, że wkrótce będzie w stanie oprzeć się Armii Czerwonej.

Kto służył wtedy w wojsku – jakie grupy społeczne?

W kadrze oficerskiej przeważała inteligencja, czyli rzemieślnicy, mieszczaństwo, handlowcy, sklepikarze. Musieli mieć jakieś wykształcenie, by iść do szkoły oficerskiej. Do takiej rangi nie mógł aspirować człowiek, który nie umie czytać i pisać. Najlepiej, żeby miał maturę, choć wojna zrobiła oficerami wielu, którzy tej matury nie mieli. Później, już w nieodległej Polsce, musieli uzupełniać wykształcenie.

W kadrze podoficerskiej była spora grupa chłopów, przyzwyczajonych do ciężkiej fizycznej pracy o wiele bardziej niż ludzie z miasta. Ceniono sobie chłopa, bo był silny i wytrzymały, karny, nawykły do wykonywania rozkazów i poleceń. Solidny, gdyż praca na roli wymaga solidności. Jak sobie chłop źle wysieje, to mu nic nie wzejdzie i rodzina nie będzie miała co jeść. Ale zdarzało się i tak, że do wojska trafiał rekrut po pobieżnym przeglądzie lekarskim, u którego nie wykryto wad wrodzonych czy chorób ukrytych. Po paru miesiącach okazywało się, że to gruźlik – nie powinien być w wojsku, więc zwalniano go do domu. Również sporo robotników mających wykształcenie podstawowe kwalifikowało się na stopnie podoficerskie. Chętnie ich awansowano.

Ilustracja na okładce żołnierskiego pisma z września 1920 r. Źródło: BIblioteka Narodowa

Jeśli chodzi o szeregowców, to mamy przewagę ludności wiejskiej. Mniej więcej 65% żołnierzy to synowie chłopów, wyrobników, którzy nie mieli ziemi, ale żyli na wsi. Reszta to ochotnicy, którzy poszli do wojska na wezwanie gen. Hallera: młodzież inteligencka, robotnicza, rzemieślnicza, różne grupy społeczne mieszkające w miastach.

Armia polska była wojskiem narodowym?

W większości składała się z Polaków, ale miała też sporo żołnierzy innych narodowości. Do Legionów poszła liczna grupa inteligencji pochodzenia żydowskiego. To byli wspaniali oficerowie, ideowi, którzy położyli życie w wojnie przeciwko bolszewikom. Żydów można było spotkać wśród ochotników, a także w kadrze oficerskiej. W poborze powszechnym ograniczano ich liczbę. Nie ufano, że Żyd z biedoty, drobny ciułacz, będzie dobrze walczył. Jeśli już Żydów przyjmowano, to przydzielano im funkcje, które nie wiązały się z obsługą broni ciężkiej: karabinów maszynowych, armat. Do tego starano się brać Polaków. A zatem istniała pewna bariera, ale Żydzi jak najbardziej byli obecni w polskim wojsku. Nie zaciągano z reguły Ukraińców, bo byli znani z negatywnego stosunku do państwa polskiego. Zaciągano za to Białorusinów, zwłaszcza w roku 1920, gdy zaczynało brakować żołnierzy. Niektórzy sami chcieli, bo uważali się za obywateli Rzeczypospolitej. Mówili w szeregach po białorusku, ale z żołnierzami Polakami rozmawiali po polsku.

Dowódca ochotniczych oddziałów białoruskich walczących w składzie Wojska Polskiego gen. Stanisław Bułak-Bałachowicz z oficerami, 1920 r. Źródło: domena publiczna

Jak godziliśmy doświadczenia żołnierzy z trzech byłych zaborów? Jak wypracować wspólny etos w tak różnorodnej grupie?

W Wojsku Polskim obowiązywał pobór terytorialny, co niwelowało różnice między zaborami. Łączono żołnierzy mających wspólne korzenie, wspólną ziemię. Pewnym problemem było stworzenie wspólnoty z różnych grup społecznych. Wtedy te kontrasty były dużo bardziej widoczne niż dzisiaj, bez porównania silniejsze. W marcu 1919 roku zdawano sobie sprawę, że żołnierz z poboru to zupełnie inny materiał niż ochotnik. Prysł mit, że każdy Polak pójdzie jak w dym bronić ojczyzny. Okazało się, że jest wielu młodych ludzi zmęczonych wojną, którzy nie myślą o walce. Ludzi, co to może i mówią po polsku, myślą po polsku i są wyznania rzymskokatolickiego, ale nie czują się Polakami. Gdzie miał się uczyć patriotyzmu młody chłopak z wioski, gdzie nie było polskiej szkoły, polskiego urzędnika, polskich gazet (których zresztą i tak by nie przeczytał, bo najczęściej nie umiał czytać)? Nie było polskich partii ani organizacji, bo one nie działały w małych wsiach. Reasumując: niby Polak, ale w gruncie rzeczy, gdyby się postarać, można go było przerobić na Niemca, Rosjanina.

Afisz wydany we Lwowie w 1920 r. Źródło: Biblioteka Narodowa

Aby tak różnych ludzi spoić w jedno, zrobiono rzecz wielką. Mówiliśmy, że brakowało pieniędzy na broń, że musieliśmy brać kredyty, że w koszarach było biednie. A znaleziono pieniądze na obowiązkową edukację żołnierza: na elementarze, zeszyty, ołówki. Sejm zadekretował, że kształcenie jest obowiązkiem oficera. Żołnierz nie tylko uczył się, jak ma strzelać, ale też dlaczego ma to robić – walczyć za Polskę. Dowiadywał się, czym w ogóle ta Polska jest. Wielu ludzi czuło wtedy wspólnotę w swojej wiosce, gminie, ale nie miało pojęcia o państwie. Ojczyzna to był abstrakt. To właśnie uporczywej, wielomiesięcznej, ciężkiej pracy oświatowej zawdzięczamy, że ten żołnierz, który szedł do wojska niechętnie, z oporami, bał się, czasem dezerterował, ostatecznie okazał się żołnierzem godnym zaufania. Podczas działań na froncie odwrót był czymś, co mogło rozczłonkować armię, sprawić, że rozpadnie się pułk, dywizja. A w Wojsku Polskim w 1920 roku, w trakcie wielkiego odwrotu spod Ukrainy, znad Dniepru, Berezyny, nie rozpadła się ani jedna dywizja, żaden pułk nie złożył broni. Żołnierz roku 1920 to już był żołnierz dojrzały, czujący wspólnotę celu, przywiązanie do sztandaru. Nie ziściły się marzenia bolszewików, że polski żołnierz opuści szeregi armii i – nasączony bolszewicką propagandą – zacznie mordować swoich oficerów.

Piłsudski od początku istnienia Wojska Polskiego dążył do zatarcia różnic między żołnierzami. Symbolem jedności był srebrny wężyk nakładany na kołnierze kurtek oficerskich i żołnierskich.

Plakat autorstwa Władysława Skoczylasa, 1920 r. Źródło: Biblioteka Narodowa

Postać dowódcy zawsze wpływa na etos. Jeśli żołnierz nie ma wzorów wśród towarzyszy, przełożonych, nie będzie dobrze walczył. Na wojnie zaufanie do dowódcy jest rzeczą podstawową. Polska kadra oficerska, przy wielu swoich wadach i mimo pewnej liczby osób, które się nie sprawdziły, zdała egzamin. Mieliśmy wielu wybitnych dowódców, dla których żołnierz gotów był pójść w ogień, bez wahania poświęcić życie, bo oni byli symbolami. Szczególnie w armii, która się tworzy z niczego, buduje swoje esprit de corps, postać oficera ma bardzo duże znaczenie. Pamiętamy o generałach, a zapominamy o oficerach, którzy nierzadko z karabinem w ręku prowadzili żołnierzy, o dowódcach pułków, którzy w chwilach krytycznych schodzili ze swojego stanowiska i w jednym szeregu z żołnierzami szli do boju, często też ginęli. Im również należy się szacunek.

Kto dziś mógłby być wodzem na miarę Józefa Piłsudskiego – równie charyzmatycznym, potrafiącym poderwać do boju?

Takich ludzi tworzy wojna, pole walki. Dopiero kiedy człowiek staje w obliczu realnego zagrożenia, ma szansę się sprawdzić. Ktoś spokojny, cichy, niczym się niewyróżniający – na polu walki nagle wyrasta na wielkiego orła. Inny, lubiany na ćwiczeniach w koszarach, na polu walki może całkowicie zawieść. Tego się nie da przewidzieć w czasach pokoju. W wielu wojnach ci, którzy byli ogłaszani Napoleonami, zbawcami, okazywali się przeciętnymi dowódcami. Zbyt mało znamy więc dzisiejszą kadrę, bo nie toczymy żadnych wojen. Możemy bardzo dobrze oceniać czyjąś fachowość, przygotowanie, ale to pole bitwy weryfikuje żołnierza, kreuje prawdziwych bohaterów. Człowiek staje w obliczu śmierci, dźwiga na sobie ogromny ciężar odpowiedzialności za życie podwładnych. Niełatwo powiedzieć żołnierzowi: „Idź i zrób to”, bo ryzykujesz jego życiem. I często wiesz, że wysyłasz go na śmierć. Dowódca to przeżywa, ale nie może dać niczego po sobie poznać, musi być człowiekiem pewnym, który wydaje rozkazy zdecydowanie, jasno. Czas pokoju ani żadne ćwiczenia tego nie zweryfikują.

Marszałek Józef Piłsudski odznacza żołnierzy. Zdjęcie z 1920 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

A jak było z morale żołnierzy? Dezercje zdarzały się incydentalnie czy stanowiły poważny problem?

Dezerterów były dziesiątki tysięcy, ale dezercje dotyczyły głównie tyłów. Te formacje były bardzo ważne dla żołnierzy liniowych, bo zabezpieczały broń, amunicję, dostawy żywności, transport, odbierały rannych, dostarczały wszystko, co potrzebne do walki. Na jednego żołnierza z karabinem w ręku przypadało trzech, którzy z tyłu na niego pracowali. Ale ci żołnierze nie walczyli. Często i strzelać za dobrze nie potrafili, bo im to nie było potrzebne. Kiedy zaczynał się odwrót, z frontu często dochodziły informacje niejasne, niepewne, czasem panikarskie. Nie było co prawda piątej kolumny siejącej zamęt, ale byli komuniści, sympatycy bolszewików, którzy rozpuszczali nieprawdopodobne wieści o klęskach. To działało na wyobraźnię i właśnie tyły były najbardziej podatne na panikę i dezercję. Żołnierz frontowy miał już wypracowany esprit de corps. Walczył z towarzyszami w jednym szeregu. Jego życie zależało od ich postawy, a ich życie – od jego postawy. Tam się tworzyły więzi, braterstwo, przyjaźnie żołnierskie. Oddział frontowy to co innego, na tyłach bywało różnie. Wiele zależało od nastrojów ludności. Jeśli była ona nastawiona wrogo, żołnierze czuli się niepewnie. Gdy walczyliśmy na Białorusi czy Ukrainie, ludność nie zawsze zachowywała się przyjaźnie. To sprawiało, że żołnierze łatwo poddawali się lękowi i dezercji było sporo. Ale jednocześnie bolszewikom nie udało się żadnego polskiego oddziału rozbić ani zmusić do kapitulacji.

Ciężki karabin maszynowy Schwarzlose wz. 07/12 z obsadą na stanowisku ogniowym, 1920 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Aby uatrakcyjnić służbę w wojsku, wprowadzono przywileje dla wyróżniających się żołnierzy: dodatkowy żołd, pierwszeństwo zatrudnienia w czasie pokoju i posyłania dzieci do szkół. To zlikwidowało problem dezercji?

Największą motywacją, jaką wymyślono, by zachęcić ludzi do stawania przed komisją poborową, była reforma rolna. Po zwycięskiej wojnie zasłużeni żołnierze mieli dostać na własność działki na wschodzie. Ewidentnie była to zachęta adresowana do chłopa małorolnego, któremu tej ziemi brakowało. Pójdziesz do wojska, będziesz walczył za ojczyznę, a ona ci odpłaci – dostaniesz bezpłatnie ziemię.

Krzyż Walecznych z 1920 r. – awers. Źródło: domena publiczna

Były również zachęty trafiające do umysłów i dumy żołnierskiej, mianowicie Krzyż Walecznych. Mieliśmy już Order Virtuti Militari, ale można go było dostać tylko za wybitne czyny na polu walki. Brakowało czegoś pośrodku. Chodziło o to, by docenić także żołnierzy, którzy wykazali się męstwem, odwagą, ale nie aż tak, by dostać Virtuti. Krzyż Walecznych doskonale się sprawdził, do dziś jest cenionym odznaczeniem wojskowym. Zachętą, by wstępować do armii, było też to, co żołnierz mógł przeczytać w ulotkach, broszurach i na plakatach, które wisiały na ulicach polskich miast. Informowały one, co niesie ze sobą bolszewizm, jakie zagrożenia. To była szeroko zakrojona akcja propagandowa, na usługi której swe umiejętności oddali najwybitniejsi polscy twórcy: plastycy, artyści malarze, poeci. Szymanowski, największy wirtuoz po Chopinie, jeździł z koncertami na front i pisał piosenki żołnierskie. By ocalić kraj w 1920 roku, trzeba było zmobilizować nie tylko żołnierzy, ale całe społeczeństwo.

Oficerowie mieli różne przygotowanie i odmienne wizje dowodzenia. Byli przyzwyczajeni do armii wyszkolonej przed I wojną światową, no i do innej formy prowadzenia wojny. Jak odnajdywali się na froncie?

Wojna 1920 roku różniła się od I wojny światowej, okopowej. Tutaj dominowały ruch, zaskoczenie, szybkie marsze, przemieszczanie się wojska. Kadra wyszkolona w akademiach wojskowych starego typu nie zawsze dawała radę. Na szczęście było wielu młodych oficerów, którzy dobrze się odnajdywali. Przyjęcie narzucanej nam przez Francuzów taktyki walki okopowej byłoby dla Polski zgubne i stanowiłoby prostą drogę do klęski w starciu z Armią Czerwoną. Zakładała bowiem silne obsadzenie linii obronnych. Front idzie zwartym szeregiem do przodu i zwartym szykiem się cofa, żeby go nieprzyjaciel nie oskrzydlił. Ale to wymaga armii 4–5-milionowej. Nie było nas stać na wystawienie takiego wojska. Przeciwnik też walczył inną taktyką, wypracowaną na frontach wojny domowej, również opierającą się na ruchu, gwałtownych uderzeniach, manewrze. Budionny był dowódcą wielkiego formatu. W specyficznych warunkach frontu wschodniego, słabo obsadzonego przez wojsko, gdzie nie było idących w głąb linii okopów, ciężkiej artylerii, zastosował zupełnie nową taktykę. I wygrywał. Ale myśmy potrafili na to odpowiedzieć dywizjami naszej kawalerii. Temu zawdzięczamy Cud nad Wisłą: gwałtownemu uderzeniu grup wojsk znad Wieprza, z których każda szła oddzielnie. Łączność między nimi była wątła, skrzydła – odsłonięte. Ale one szły naprzód tak szybko, z takim impetem, że nieprzyjaciel nie potrafił znaleźć środka zaradczego, przeciwstawić się. W takiej sytuacji można nie dbać o tyły, zaryzykować. Myśmy to zrobili i myśmy zwyciężyli.

A gdybyśmy przegrali? Jak dziś wyglądałaby Polska?

Plakat wydany we Lwowie w 1920 r.

Nie bylibyśmy takim społeczeństwem, jakim jesteśmy. Komunizm, stalinizm trwałby w Polsce nie kilkanaście lat, do 1956 roku, tylko zdecydowanie dłużej. My i tak stosunkowo mało przez niego wycierpieliśmy. Gdybyśmy przegrali tę wojnę, czekałyby nas długie lata głodu, represji stalinowskich, masowych wywózek na Sybir, mordowania obywateli własnego państwa. Bo tak przecież robili Sowieci. Szacuje się, że kilkanaście, może nawet 20 milionów obywateli ZSRS zginęło z ręki rodzimych oprawców. Nas spotkałoby to samo. Z jeszcze większą siłą, bo bylibyśmy karani za to, że ośmieliliśmy się dać opór Armii Czerwonej. Zostałyby zniszczone nasze elity. Powstałoby zupełnie nowe społeczeństwo, zindoktrynowane przez komunistów, które dzisiaj być może szukałoby drogi do Europy tak jak społeczeństwo Białorusi i miałoby podobne pojęcie o demokracji. Przede wszystkim jednak bylibyśmy społeczeństwem zdecydowanie mniej licznym. Część zostałaby wymordowana, część – zrusyfikowana i mielibyśmy obecnie naród liczący kilkanaście milionów ludzi. Wystarczyłby nam obszar trochę powiększonego Królestwa Kongresowego. Taka byłaby Polska – zakładając, że udałoby się jej wybić na niepodległość. Że nie roztopilibyśmy się w tej masie bolszewickiej Rosji i nie zastosowano by wobec nas inżynierii społecznej, która powaliłaby nas na kolana i sprawiła, że dziś nie wiedzielibyśmy, kim tak naprawdę jesteśmy. Skutki byłyby dalekosiężne. Trudno je sobie nawet wyobrazić.

Niedofinansowane, tworzone naprędce Wojsko Polskie pobiło wielką, niezwyciężoną Armię Czerwoną. Sądzi Pan, że dziś taki zryw narodowy byłby możliwy? Młodzi ludzie wstępowaliby do armii, gdyby była taka konieczność?

Trudno to ocenić. Dziś społeczeństwo jest inne, inny jest rozkład wartości. W latach 20., nie tylko w Polsce, ale również we Francji czy w Niemczech, uważano, że oddanie życia za ojczyznę jest tak naturalną sprawą jak oddychanie. Dziś, gdyby Pani zapytała w tych krajach, ilu jest gotowych umrzeć za ojczyznę, wiele osób by powiedziało: „Ale dlaczego od razu umierać? Może się jakoś ułożyć, szukać innej drogi”. Jesteśmy bardziej przywiązani do życia, do dóbr doczesnych, do wygody. Nie da się przełożyć tego, co działo się sto lat temu, na to, co stałoby się dzisiaj. Obyśmy nigdy nie stanęli przed takim sprawdzianem. A jeśliby się tak stało, na pewno nie liczyłbym na to, że całe społeczeństwo się ruszy. Ale miałbym nadzieję, że pójdzie dostatecznie wielu ludzi, aby zaczął się jakiś proces, który doprowadzi do obudzenia społeczeństwa i masowego wystąpienia w obronie własnej wolności.