Dr Sebastian Adamkiewicz: edukacja wymagała ogromnych poświęceń ze strony uczniów i rodziców
Rozmowa z dr. Sebastianem Adamkiewiczem z Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi
W pierwszych latach po wojnie nauczyciele stanęli przed podobnym wyzwaniem jak ci dzisiejsi: musieli na nowo, w zupełnie odmiennych warunkach zorganizować edukację. Jak sobie z tym radzono?
Podstawowym problemem po odzyskaniu przez Polskę niepodległości było ujednolicenie szkolnictwa. Należało stworzyć jeden spójny system edukacyjny z trzech różnych, które istniały dotąd. Trzy zabory to trzy różne mentalności, różne podejścia do nauczania, różne programy. O potrzebie powszechniej edukacji mówiono już wcześniej, ale przed odzyskaniem niepodległości Polacy nie mogli o tym suwerennie decydować. Tuż po odrodzeniu państwa polskiego, w lutym 1919 roku, Piłsudski wydał dekret o obowiązku szkolnictwa. Zastanawiano się, jaka ma być ta szkoła w wolnej Polsce. Czego ma uczyć, kogo nauczać, na podstawie jakich programów? Jakie treści ma przekazywać?
Nauczyciele na różnych zjazdach zgadzali się, że szkoła powinna być powszechna i bezpłatna. Przynajmniej na poziomie elementarnym. Lecz to nie było takie proste do zrealizowania. W Prusach obowiązek szkolny obejmował prawie 100% dzieci. Ale już w Królestwie Polskim, w Rosji problem analfabetyzmu, również wśród osób dorosłych, był ogromny. Dla ludzi ubogich posłanie dziecka do szkoły nie było wcale oczywiste, bo wiązało się z wydatkami. Szkoły na poziomie średnim, gimnazja, licea były szkołami płatnymi – i rodzina wiejska czy robotnicza po prostu nie mogła sobie pozwolić na to, aby dziecko się uczyło. Państwo też nie miało z czego finansować edukacji. Tuż po wojnie, gdy panuje kryzys gospodarczy, a zniszczenia wojenne są ogromne, trzeba wydatkować pieniądze przede wszystkim na postawienie gospodarki na nogi. W praktyce edukacja dzieci ze wsi czy z biedniejszych rodzin kończyła się na szkole podstawowej. Szkoły różniły się między sobą poziomem, więc nie każde dziecko otrzymywało taki sam zasób informacji, tak samo dobre wykształcenie. W rezultacie powstawały szklane sufity dla dzieci ze wsi, którym znacznie to utrudniało awans społeczny. Nie oznacza to, że w ogóle nie miały szansy – ale skorzystanie z niej wymagało ogromnego poświęcenia ze strony rodziców i uczniów.
Wcześniej szkoła była obcą instytucją, zaborową. Wymóg edukacji wiązał się z rugowaniem polskości. Te złe doświadczenia rodziły nieufność do szkolnictwa w odrodzonym państwie polskim?
W zaborze pruskim edukacja bardzo dobrze funkcjonowała, dzieci chodziły do szkoły, stawiały opór germanizacji. Po 1918 roku obowiązek szkolny przyjmowano jako coś normalnego. To, że tak wiele dzieci nie chodziło do szkoły, było nie tyle kwestią złych doświadczeń, ile braku jakichkolwiek. Sieć szkół była na tyle niewielka, że ludzie mieszkający na wsi często nie mieli żadnego kontaktu ze szkolnictwem.
Starano się to sukcesywnie zmieniać. Założenie brzmiało: dziecko powinno mieć do szkoły nie dalej niż trzy kilometry. Często wynajmowano chałupy, które już istniały, i adaptowano je na szkoły. Brakowało nauczycieli. A nawet jeśli byli, to nie chcieli pracować na wsi, bo wiązało się to z niższym uposażeniem, mniejszym prestiżem. Zatrudniano więc osoby, które nie miały kwalifikacji. Problemem była też mentalność ludzi. Na wsi panowało kompletne niezrozumienie idei powszechnej edukacji. Rodzice nie widzieli potrzeby nauki, bo nie widzieli w niej wartości. W miesiącach letnich, gdy trwały prace polowe, każdy był potrzebny do pomocy. Po wiekach przyzwyczajania się do pewnego rytmu życia rodzice nie puszczali dzieci do szkoły. Starano się wymuszać realizację tego obowiązku przez różne kary, sankcje i przez pokazywanie szkoły jako czegoś niezbędnego.
Czy rodzice, podobnie jak ci dzisiejsi, też mieli swoją rolę do odegrania w kwestiach edukacji?
Dawniej dziecko, które szło do gimnazjum czy liceum, opuszczało dom rodzinny i mieszkało w internacie. W domach arystokracji dzieci miały swoich nauczycieli, z którymi spędzały większość czasu. Relacje rodzicielskie były tutaj dość wątłe. W rodzinach robotniczych czy rzemieślniczych zawód często przechodził z ojca na syna, więc rodzice odgrywali rolę w edukacji. Ale często, zwłaszcza w sferach uboższych, rodzice byli ludźmi niewykształconymi. Siłą rzeczy nie mogli uczestniczyć w edukacji dziecka, bo sami nie potrafili pisać ani czytać. Oczywiście pełnili pewne funkcje w przygotowaniu dziecka do życia, do rzeczywistości. Ale to coś zupełnie innego niż dziś, kiedy wykształceni rodzice starają się przekazać wzorce i zaszczepić dzieciom potrzebę edukacji, odrabiają z nimi lekcje, wożą je na zajęcia dodatkowe. Znacząco zmieniły się też relacje z nauczycielem. Wówczas nauczyciel miał pozycję, był autorytetem w kwestii nauczania. Rodzice, nawet jeśli pochodzili z wyższych sfer, nie mieli śmiałości, by cokolwiek mu narzucać. Mieli pełne zaufanie do nauczyciela, nie interweniowali, nie wtrącali się, nie podważali jego kompetencji. Z jednej strony to dobrze, z drugiej – niekiedy nie dostrzegano błędów.
Jak wyglądała nauka? Czego uczono dzieci, jakie wzorce próbowano im wpoić?
Podstawą edukacji były te same przedmioty, które mamy dziś: matematyka, język polski, religia, geografia, przyroda. Starano się przede wszystkim nauczyć dzieci liczenia, czytania i pisania. Ale programy szkolne były zróżnicowane. W małych wiejskich szkołach w jednej klasie uczyły się dzieci w różnym wieku. Jedne zdobywały większą wiedzę, inne – mniejszą. Nowością była historia i ona odgrywała bardzo dużą rolę. Po raz pierwszy w świadomy sposób mówiono o historii Polski. Uczono jej nie tak jak dziś, przez śledzenie pewnych procesów społecznych, ale przez poszukiwanie wzorców, pokazywanie wspólnych doświadczeń polskiego narodu, często w formie obrazków. To było uzasadnione, bo starano się wytworzyć wśród ludzi tożsamość narodową. Zarówno na początku dwudziestolecia, jak i w latach 30., gdy tę szkołę próbowano reformować, bardzo silny nacisk kładziono na obywatelskość, służbę państwu.
W jaki sposób starano się wspierać rozwój edukacji?
Prowadzono różnego rodzaju akcje dofinansowywania ubogich uczniów, zakupu przyborów, podręczników. Istniały stowarzyszenia nauczycielskie, organizacje wspierające edukację. Samorządy same budowały szkoły. Nie liczono na pomoc centralną, wsparcie państwa. W takich miastach jak Łódź, Pabianice czy Zgierz, gdzie przemysł odgrywał ogromną rolę, również fabrykanci inwestowali w budowę szkół. Robili to, by zapewnić sobie siłę roboczą. Potrzebowano szkół rzemieślniczych, ekonomicznych, żeby pracownik miał się gdzie kształcić, nie musiał wyjeżdżać daleko poza region. W Pabianicach tuż po odzyskaniu niepodległości z pomocą samorządu i prywatnych inwestorów udało się stworzyć potężną szkołę rzemieślniczą, która wykonując zlecenia komercyjne, potrafiła na siebie zarabiać. Do dziś zresztą funkcjonuje, jako szkoła średnia.
Szkolnictwo się rozwija. Ale wiele dzieci musi pracować: na wsi – w polu, w mieście – w fabrykach albo jako roznosiciele gazet. Jak to połączyć z nauką?
To był zasadniczy problem, opisywany przez ówczesną publicystykę. Starano się uświadamiać rodzicom, że edukacji i pracy nie da się połączyć. Dziecko, zanim wyszło z domu do szkoły, często musiało wykonać różne obowiązki, czy to w polu, czy to przy wypasie zwierząt. I ta poranna praca była na tyle wycieńczająca, że dziecko na lekcjach przysypiało. Treści przekazywane w szkole zapisywały się w jego głowie szczątkowo, później nawet nie bardzo pamiętało, czego się nauczyło. Często siedziało na lekcjach głodne, bez śniadania, nic nie jadło cały dzień. Trudno się wtedy skupić na czymś innym niż pusty żołądek. Zazwyczaj uczeń musiał dojść do szkoły spory kawałek, wstawał więc bardzo wcześnie, nie wysypiał się. Ogromny problem pojawiał się zimą, gdy śnieg zasypał drogi i dziecko nie mogło uczestniczyć w zajęciach. Żeby się edukować, musiało pokonać wiele trudności. Czy to była determinacja? W wielu przypadkach pewnie tak. Rodzice mieli świadomość, że zdobycie wykształcenia może się przydać dziecku w przyszłości. A zarazem skutek odnosiło straszenie konsekwencjami w razie nierealizowania obowiązku szkolnego. Wiązało się to z wysokimi grzywnami, więc ludzie dla świętego spokoju posyłali dzieci do szkoły.
Jak wojna zmieniła sytuację dziecka? Dziecko było ważne, było podmiotem?
Tuż po wojnie – na pewno nie. To był długi proces dojrzewania nowoczesnej pedagogiki. Janusz Korczak był tutaj pionierem, jednym z najwybitniejszych pedagogów nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Tworzył myślenie o dziecku jako podmiocie społecznym, który ma swoje prawa. Jest człowiekiem mającym określone potrzeby, również potrzebę autonomii, wyrażania samego siebie. To Korczak zwracał uwagę na konieczność traktowania młodego człowieka jak partnera, a nie własność rodziców. Polska pedagogika wyprzedziła swoją epokę. Dziś też warto sięgać do dzieł Korczaka i czerpać z nich inspirację. Ale jeszcze w latach 1919–1920 dziecko nadal było traktowane bardzo przedmiotowo. Rodzic miał prawo do karcenia dziecka, także do kar cielesnych. Bicie było zresztą powszechną metodą wychowawczą, elementem dyscyplinującym stosowanym i w szkołach. Dziecko było takim małym dorosłym, ale bez praw. Miało słuchać, wykonywać polecenia, nie miało prawa głosu. Wykonywało takie same obowiązki jak dorosły, pracowało, ale się z nim nie liczono. Było po prostu siłą roboczą. Wraz z wiekiem znaczenie młodego człowieka rosło, bo mógł więcej pomóc rodzicom.
Jak wyglądało przygotowanie do roli matki i opieki nad noworodkiem?
Opieka nad kobietą w ciąży była fatalna. Kobiety nie miały zwolnień lekarskich, musiały bardzo ciężko pracować nawet tuż przed porodem, a po urodzeniu dziecka – szybko wrócić do pracy. O połogu się wtedy nie mówiło, panowało kompletne niezrozumienie tematu. Brakowało personelu medycznego. Na prowincji dostęp do lekarza był praktycznie zerowy. Jeśli był lekarz, to jeden na kilka wsi, a wizyta bardzo dużo kosztowała. Leczeniem zajmowali się znachorzy. Porody odbierały wiejskie akuszerki, które parały się tym od lat, ale nie miały wiedzy, opierały się wyłącznie na doświadczeniu. Z poważniejszymi przypadkami sobie nie radziły. Stąd umieralność noworodków, która sięgała nawet 25%. Wynikało to z braku higieny, braku opieki nad kobietą w ciąży i w pierwszych miesiącach życia dziecka. Matka musiała wrócić do pracy i nie mogła karmić własnym mlekiem. Podawano więc noworodkowi mleko od krowy, często hodowanej w słabych warunkach higienicznych. Dziecko często się mlekiem zatruwało i umierało.
Stowarzyszenia takie jak Kropla Mleka prowadziły kampanie uświadamiające, organizowały przychodnie dla kobiet w ciąży, do których mogły się one zwrócić o pomoc, w których mogły się przebadać. W pierwszych latach życia dziecka nie przywiązywano się do niego zbyt silnie, bo za chwilę mogło umrzeć na jakąś chorobę. Czyniono tak dla komfortu psychicznego. Gdyby każdego noworodka obdarzać potężną miłością, umieralność powodowałaby ogromne straty psychiczne u rodziców. Dziecko na początku swojego życia traktowane było z dystansem. Więź tworzyła się dopiero później, gdy zaczynało dorastać.
Skąd rodzice czerpali wiedzę o wychowaniu dzieci? Podpierali się czasopismami, wzorowali na innych rodzicach? Dziś rady daje telewizja, prasa, internet. A wtedy?
W większości polskich rodzin był to chłopski rozum. Czerpanie wzorców ze wspomnień, ze sposobu, w jaki samemu było się wychowywanym. Intuicja. Doświadczenia z dzieciństwa. Na tym opierała się większość rodziców. Stąd stosowanie przemocy jako jednego z ważniejszych elementów wychowawczych. Jeśli człowiek sam dostawał lanie, tak też postępował ze swoim dzieckiem. Były podręczniki i modne wzorce pedagogiczne, czasopisma, ale korzystała z nich wąska grupa.
Instytucje takie jak Koła Wychowania Narodowego Polskiej Macierzy Szkolnej czy Liga Wychowania Rodzinnego miały krzewić ideę odrodzenia państwa poprzez budowę silnej rodziny. Na czym konkretnie polegała ich rola?
W pierwszych latach po wojnie zajmowały się one głównie instytucjonalną obudową edukacji. Nie chodziło o bezpośredni wpływ na rodzinę, kształtowanie pewnych ideałów wychowawczych, ale o tworzenie instytucji szkolnych, których brakowało. Kształcono nauczycieli, a dla dzieci organizowano letni wypoczynek. Bo to nie było oczywiste, że dziecko w wakacje odpoczywa. Rodziny nie wyjeżdżały na urlopy, nie miały takich możliwości. Wczasy to był przywilej. W miastach powstawały fundacje, stowarzyszenia, które starały się wyrywać dzieci z ich naturalnych środowisk, z ciężkich warunków życia. Proponowały spędzanie wolnego czasu na zabawie, edukacji, sporcie, różnego rodzaju koloniach. To nie były dalekie wyjazdy, tylko jakieś biwakowanie w najbliższej okolicy, w lesie, nad rzeką, pływanie, korzystanie z dobrodziejstw przyrody. Tak żeby dzieci choć na chwilę oderwały się od miasta. Rola tego trzeciego sektora, czyli dobroczynności, charytatywności, była wtedy naprawdę olbrzymia.
Wiele dzieci tamtych czasów to sieroty wojenne. Kto się nimi opiekował?
Starano się obejmować te dzieci opieką, ale było to trudne. Zaczęła powstawać sieć sierocińców, domów dziecka, tylko że były one przeładowane i brakowało wychowawców. Część dzieci wychowywała się u dalszych krewnych, ciotek, wujków, u znajomych rodziców. Rzadziej – u dziadków, co dziś jest powszechne, bo dziadkowie mają jeszcze na tyle siły, by się dzieckiem zajmować. Wtedy ten obowiązek spoczywał głównie na rodzicach chrzestnych.
Zdarzało się i tak, że dziecko lądowało na ulicy. Utrzymywało się z drobnych kradzieży, handlu, doraźnej pomocy w zakładach rzemieślniczych lub magazynach. Dość częstym procederem w przypadku starszych dziewczynek był handel żywym towarem – trafiały one do domów publicznych wbrew swojej woli. Młodsze dzieci, którymi nikt się nie zajmował, szybko traciły życie. Miasta w ogóle były siedliskiem różnych patologii i stwarzały niebezpieczeństwo nie tylko dla dzieci pozbawionych opieki rodziców. Ogromnym zagrożeniem dla najmłodszych były choroby, różne epidemie, które najczęściej wynikały z braku higieny: dur brzuszny czy gruźlica. Bardzo wysoki był też poziom wszawicy wśród dzieci.
To, że stawiano na edukację, zwiastowało zmianę światopoglądową w kierunku myślenia o dzieciach jako kimś ważnym, przyszłości narodu?
Ci, którzy stanowili prawo, tworzyli państwo polskie, ówczesna inteligencja, elity, doskonale zdawali sobie sprawę, że tak właśnie jest. Stąd ich przekonanie, że w powszechną edukację należy inwestować, bo jest ona niezbędna do budowy nowoczesnego społeczeństwa. Dobrze wiedzieli, że kształcenie młodego pokolenia wpłynie na to, jaka Polska będzie w przyszłości. Ale na poziomie rodzin, które żyły z dnia na dzień, nie myślano w ten sposób, starano się sprostać wyzwaniom dnia codziennego. Dzieci były przyszłością o tyle, że kiedy my będziemy starzy, zniedołężniali, to dzieci nas odciążą, będą miały pracę, więc nas utrzymają. Rodziny wielodzietne nie się brały z niczego. Osoby zniedołężniałe, schorowane nie miał przecież praw emerytalnych. Ktoś musiał starców utrzymywać, zapewnić im opiekę, dach nad głową. Dzieci były pewnym dobrem, które powstaje w rodzinie. Ale niekoniecznie myślano o nich jako o ludziach, którzy będą tworzyli państwo.