Dr Gawkowski: Polacy byli spragnieni rozrywki, wyrywali się do niej. Sport rodził się mimo wojny
Rozmowa z dr. Robertem Gawkowskim, historykiem sportu z Uniwersytetu Warszawskiego
Mamy rok 1920. Polska po I wojnie, która przeorała nasze ziemie. Los młodego państwa niepewny, ludziom brakuje na chleb. Czy ktokolwiek miał wtedy w głowie taki luksus jak sport?
Paradoksalnie, sport stawał się wtedy coraz bardziej popularny. I rozwijał się, nawet zanim Polska stała się niepodległa, szczególnie w niektórych regionach: w Krakowie, Lwowie. Powstawały tam pierwsze kluby sportowe: we Lwowie – Pogoń (rok 1904), a w Krakowie – Cracovia (1906) i Wisła (1906). W 1911 roku Tadeusz Boy-Żeleński już pisał „Kuplet futbolisty”, tekst o tym, jak grano nie fair, jak nieładnie się czasem zachowywali kibice… Faktycznie, w latach wojny ludzie zrywali klepki z parkietów, żeby napalić w piecu. Cukier i chleb były na kartki, do tego pandemia grypy, tyfus, dur brzuszny… Mimo to Polacy byli spragnieni rozrywki, wyrywali się do niej. Cóż to zresztą trudnego: wbić w ziemię dwa słupki, zorganizować jakąś szmacianą piłkę i sobie pograć. Albo pobiegać na ścieżce. I biegano, i grano. Trochę prowokując, powiem więcej: na ziemiach Królestwa Polskiego I wojna światowa przyczyniła się do rozwoju sportu.
Naprawdę?
Na Mazowszu niemieckie drużyny garnizonowe nudziły się i chętnie grały w futbol. Prosiły Polaków, żeby zagrali z nimi. Trochę się wówczas nasi piłkarze podciągnęli. Albo taki szczypiorniak – też wymyślony między wojskowymi. Nazwa wzięła się od obozu w Szczypiornie (okolice Kalisza), w którym internowano polskich legionistów w 1917 roku. Nudzili się tam i podpatrzyli, jak Niemcy grają, i sami zaczęli – tak powstała polska piłka ręczna. A więc sport rodził się mimo wojny. Zresztą sportowcy wyprzedzili o kilka miesięcy ogłoszenie niepodległości kraju.
W jaki sposób?
W 1918 roku, półtora miesiąca przed 11 listopada, polskie towarzystwa sportowe i gimnastyczne z trzech zaborów zorganizowały zjazd. Było to symboliczne wydarzenie, podczas którego zakomunikowano światu: wszystkie kluby polskie będą mieć organizację reprezentującą nasz kraj. Śmiałe to deklaracje w czasach, gdy jeszcze nie wiadomo, czyj będzie Poznań i czy Polska w ogóle powstanie…
Piękny przykład, ale wtedy przecież nie wszędzie było wiadomo, po co i dla kogo są zawody. Jeszcze w 1920 roku komisarz policji podczas biegu Belweder – Stare Miasto w Warszawie pouczał posterunkowych: Jeśli zobaczycie mężczyzn biegających w krótkich majtkach – nie aresztować, bo to legalne…
No niestety, Warszawa i okolice (nie wspominając o Wileńszczyźnie, Polesiu czy Wołyniu) były pod tym względem jeszcze w powijakach. Proszę sobie wyobrazić, że na mecz słynnej Sparty Praga w Warszawie w 1914 roku przyszło tylko około tysiąca widzów! Nędza po prostu… Ale bardzo szybko zaczęliśmy nadrabiać. Sport zyskiwał na popularności. W roku 1919 powstał Polski Komitet Igrzysk Olimpijskich (dzisiejszy PKOl) z księciem Stefanem Lubomirskim. Miał zresztą na początku różne, często zabawne, nazwy. W 1920 roku w gazetach zaczęły się pojawiać wiadomości sportowe.
Wtedy powstały też PZPN, Polski Związek Lekkiej Atletyki, Polski Związek Narciarski. Coś się ruszyło?
Otóż to. I z całą premedytacją brano do komitetów ludzi z Warszawy i innych regionów, by Polacy z różnych zaborów się integrowali. PKOl był jednak najważniejszy, bo zbliżała się olimpiada w Antwerpii (początek przewidziano na 14 sierpnia 1920 roku). Występowanie po raz pierwszy w barwach biało-czerwonych było ogromnie ważne dla sportowców, którzy wcześniej, jak nasz olimpijczyk ppłk Karol Rómmel, musieli reprezentować barwy zaborców.
Decyzja o zaproszeniu nas do Antwerpii była polityczna. Przegranych z I wojny – Niemiec, Austrii, Węgier – nie zaproszono.
Polska była po stronie zwycięzców, więc otrzymaliśmy zaproszenie. Choć nawet nie mieliśmy ustalonych granic…
Czy udział w igrzyskach był taką nobilitacją jak dziś? Nagrodami w zawodach były wtedy parasolki, portmonetki…
Tak było na igrzyskach olimpijskich w 1900 roku w Paryżu, tam faktycznie przesadzono z tymi parasolkami. Potem jednak było już lepiej, sportowcom wręczano pozłacane medale. Zresztą sam udział w olimpiadzie, fakt, że gazety wszystko opisywały, a państwo sponsorowało, to już był honor… Mamy więc 1920 rok, wiosnę, i zaczynają się obozy szkoleniowe dla około 100 zawodników, których wytypowano na olimpiadę. Trenują w Warszawie, Lwowie i Krakowie.
W 2020 roku igrzyska olimpijskie przeniesiono z powodu epidemii; sto lat temu Polacy nie mogli pojechać z powodu bolszewickiej nawały. Czy w 1920 r. mieliśmy pieniądze na szkolenie reprezentantów?
Jakieś pieniądze na komitet olimpijski były. Potem jeden z ministrów, bodajże Władysław Grabski, postawił weto: kraj w ciężkiej sytuacji, a tu pieniądze idą na sport. Wtedy komitet zwrócił się z prośbą o wsparcie do Polonii – i uzbierała się spora suma. Już w kwietniu 1920 roku do łódzkich zakładów Scheiblera poszło zamówienie na olimpijskie trykoty z wielkim Orłem Białym na piersi. To był przedmiot dumy. Po raz pierwszy polscy sportowcy mieli zgrupowanie z prawdziwego zdarzenia, pod opieką fachowców. Bo wcześniej kto miał im to fundować? Kluby sportowe były za biedne. Fachowców ściągnięto z YMCA, robili zawodnikom zaprawę gimnastyczną. Nawet Piłsudski popierał ideę olimpiady, wytypowani sportowcy zostali zwolnieni z obowiązku służby wojskowej. Kto był w tej grupie? Asy polskiego sportu: Wacław Kuchar w lekkiej atletyce (multitalent ze Lwowa, późniejszy wielokrotny mistrz Polski i reprezentant kraju w lekkiej atletyce, piłce nożnej, łyżwiarstwie szybkim i hokeju), Wanda Dubieńska w tenisie (sportsmenka z Krakowa, która równie dobrze mogła wystąpić w narciarstwie lub szermierce), lekkoatleta Wacław Gebethner (ze znanej rodziny księgarzy warszawskich) oraz Józef Kałuża (piłkarz, późniejsza legenda Cracovii, mistrz Polski w 1921 roku).
Mieliśmy medalowych pewniaków?
Jak wspomniałem, Polacy byli wtedy skazani na wojskowe rozgrywki z niemieckimi drużynami. Trudno orzec, jaki był nasz poziom w wielu dyscyplinach. Na pewno mieliśmy bardzo dobrych wioślarzy z AZS Warszawa i kawalerzystów – w jeździectwie reprezentował nas ppłk Karol Rómmel (trzykrotny olimpijczyk: 1912, jeszcze w barwach Rosji, 1924 i 1928, gdy zdobył brązowy medal drużynowo – przyp. red). Edward Kleinadel, tenisista, też miał szanse. Jednak generalnie chodziło raczej o pojechanie na zwiady, obycie się z międzynarodowym sportem. No i pokazanie światu, że istnieje kraj z biało-czerwonymi barwami. O tym, jak wiele nas dzieli od reszty Europy, boleśnie przekonaliśmy się na kolejnej olimpiadzie, w 1924 roku w Paryżu. Zdobyliśmy tam co prawda srebrny i brązowy medal (kolarstwo – Józef Lange, Jan Łazarski, Tomasz Stankiewicz, Franciszek Szymczyk; jeździectwo – Adam Królikiewicz), ale przykładowo w boksie porażka była kompletna. Zawodnicy nie mieli pojęcia, co robić, dostawali łomot już w pierwszej rundzie. Sukcesem było, jeśli nasz zawodnik dotrwał na nogach do ostatniej. Polacy wtedy zauważyli, że w rogu ringu jest ktoś taki jak sekundant. Postawili więc tam naszego kolarza Franciszka Szymczyka, który krzyczał do boksera: Bij go, kotku! W szczękę, kotku! Pomylił sekundanta z kibicem. Bo niby skąd miał wiedzieć? My się wszystkiego uczyliśmy.
Wróćmy do 1920 roku. Latem Armia Czerwona podeszła pod Warszawę, młodych Polaków brano do wojska, a sportowcy sobie trenowali… Prasa zaczęła ich krytykować.
Wtedy oni już nie ćwiczyli, skończyli w maju. Od końca maja odwoływano imprezy sportowe. W Warszawie miały się odbyć okręgowe rozgrywki piłki nożnej i też odwoływano mecze. Jedne z nielicznych zawodów zorganizowano w lipcu we Lwowie: lekkoatleci walczyli o tytuł mistrza kraju. Ale spójrzmy na obsadę – w zdecydowanej większości byli to lwowiacy. Zawody zorganizowano chyba dla uspokojenia społeczeństwa, aby pokazać, że nie jest tak źle.
W rzeczywistości od czerwca nasza armia wycofywała się na całego ze wschodu, a bolszewicy napierali. W takiej sytuacji wysłanie 100 osób na olimpiadę przestało mieć sens. To prawda, że PKOl wycofał ich oficjalnie dopiero 12 lipca, kiedy bolszewicy parli na Warszawę. Większość niedoszłych olimpijczyków była już jednak wtedy w wojsku.
Wielu z nich dzielnie walczyło.
Owszem. Lekkoatleta, mistrz Polski z 1920 r. Wacław Gebethner dostał medal za odwagę (Virtuti Militari), dowodził plutonem w 214 Pułku Ułanów i został ciężko ranny w bitwie pod Zaglinkami. Wacław Kuchar był porucznikiem artylerii w 5 Lwowskim Pułku, ppłk Karol Rómmel brał udział w bitwie pod Komarowem (polska kawaleria rozbiła tam rosyjską armię Budionnego). Stefan Loth, piłkarz warszawskiej Polonii, został odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. To był masowy ruch – młodzi sportowcy zaciągali się do wojska, nie czekając na decyzję komitetu olimpijskiego.
14 sierpnia, dzień przed słynną Bitwą Warszawską, w Antwerpii zaczęła się olimpiada. Niestety bez Polaków. Nasza decyzja o wycofaniu się została jednak przyjęta ze zrozumieniem.
Kiedy sportowcy wrócili z pola walki?
W listopadzie i grudniu 1920 roku, po wyparciu bolszewików z naszych granic, zaczęły się powroty z wojska do klubów. I zaczęły się również kłopoty… Bo na miejscu sportowców, którzy walczyli (część już od 1918 roku), w klubach trenowali młodzi, którzy stali się sportowo lepsi. Powstał dylemat: ten jest zasłużony, bohater – ale sportowo słabszy od młodzieży, bo rzecz jasna nie trenował, kiedy walczył. A ten jest młody i lepiej wytrenowany. Komu należy się miejsce w pierwszej reprezentacji klubu? Dochodziło do sporów. Tak powstał klub Warszawianka – zbuntowani młodzi sportowcy Polonii wyszli z zebrania, na którym omawiano te kwestie. Młodzież dostała pstryczka w nos, bo w pierwszym składzie mieli się pojawić bohaterowie wojenni. Młodzi wyszli z zaciśniętymi pięściami, śpiewając „Warszawiankę” – stąd nazwa klubu. Obie drużyny ostro ze sobą rywalizowały. Czasem też zdarzało się, że młodszy braciszek odszedł do Warszawianki, a starszy został w Polonii… Takich smaczków nie brakowało.
Sport miał od początku narodowe barwy?
Tak. Na przykład na Śląsku polskie kluby walczyły o Ślązaków. Pojechała tam cała plejada gwiazd sportu i dziennikarzy sportowych: niemal połowa sławnej już Pogoni Lwów, a z Warszawy Gebethner i Marian Strzelecki – późniejszy redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego”. Chcieli zainteresować Ślązaków polskim sportem. Dobieraliśmy też „miękkie” niemieckie drużyny – takie, które chciały z Polakami współżyć pokojowo.
Nie było zadym na stadionach?
Zdarzały się. Emocje narodowościowe niekiedy sięgały zenitu. Pamiętnego 11 listopada 1918 roku w Łodzi przeciwko niemieckiej drużynie Sturm grał ŁKS. Polak sfaulował Niemca, a Niemiec, nie czekając na decyzję sędziego, sam wymierzył sprawiedliwość. Zawodnicy obu drużyn zaczęli się przepychać. Na to zareagowali kibice. Polacy, którzy na trybunach stanowili większość, wyłapywali żołnierzy niemieckich. I tak oto rozpoczęło się rozbrajanie Niemców.
Mieliśmy wtedy bardzo wszechstronnych sportowców. Wacław Kuchar był naszym reprezentantem w hokeju, lekkoatletyce, piłce nożnej. Jan Weyssenhoff, piłkarz Cracovii – uznanym fizykiem, współpracował z Einsteinem. Złota medalistka w rzucie dyskiem Halina Konopacka malowała obrazy i pisała wiersze, skakała wzwyż i w dal…
Zgadza się. Na igrzyskach olimpijskich istniały nawet konkurencje związane ze sztuką: przyznawano medale za rzeźbę, wiersz, utwór muzyczny czy architekturę… Bo to było święto. W 1928 roku, gdy nasz poeta Kazimierz Wierzyński dostał złoty medal za wiersz „Laur olimpijski”, a Halina Konopacka – złoty medal za rzut dyskiem, oboje, wracając z igrzysk, jechali kabrioletem w kwiatach i byli fetowani w Warszawie. Ulica szalała, krzycząc: Dwa złote medale!. One były tak samo ważne (medale za sztukę przestano przyznawać po 1948 roku). Dlatego nikogo nie dziwiło, że w II RP klub sportowy miał sekcję dramatyczną, oświatową, plastyczną itd. Taki RKS Jur w Warszawie prowadził nawet sekcję hodowania kaktusów! Ówczesne kluby to było coś więcej niż uprawianie sportu. Ale też ludzie trenowali dwa, trzy razy w tygodniu po półtorej godziny, więc mieli czas na lekturę. Teraz profesjonalizacja zaszła tak daleko, że zawodowcy nie mają czasu czytać nic poza planem treningu, bo trenują dwa razy dziennie i jeżdżą na zgrupowania. Inna rzeczywistość.
Szef PKOl w dwudziestoleciu międzywojennym – Kazimierz Glabisz stwierdził, że polski sport odrodził się wówczas z popiołów. Na sport były państwowe pieniądze, wspierali go politycy, ludzie się nim pasjonowali… Zgadza się pan z Glabiszem?
Zawsze powtarzam, że sport był dla społeczeństwa tym, czym budowa Gdyni albo Centralnego Okręgu Przemysłowego dla gospodarki. Odnieśliśmy prawdziwy sukces: z kilkudziesięciu tysięcy sportowców w latach 1918–1920 doszliśmy do niemal półmilionowej rzeszy! Wychowanie fizyczne zagościło w szkołach na dobre. W latach 30. tylko szkoły z salą sportową uzyskiwały dofinansowanie państwa. Schroniska górskie też dostawały pieniądze – ale musiały mieć toaletę i prysznice, bo trzeba promować turystykę i wysiłek fizyczny. W 1929 roku otwarto nawet salę gimnastyczna w słynnym więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie! Sport celowo promowano w zakładach karnych, bo wierzono w jego resocjalizującą moc. Proszę bardzo: resocjalizacja poprzez sport. To był celowy zabieg ze strony państwa polskiego. Przez taką politykę ze sportowego Kopciuszka staliśmy się solidnym średniakiem na arenie międzynarodowej. Do większości dyscyplin mogliśmy wysłać całkiem niezłą reprezentację. Poza tym sport budował poczucie wspólnoty narodowej.
Biednych z bogatymi?
Nie tylko. Proszę pamiętać, że popularnymi sportowcami II RP byli również obywatele polscy z mniejszości narodowych. Żyd Lejzor Szrajbman to świetny pływak, a Niemiec Fryderyk Scherfke, piłkarz Warty Poznań, strzelił gola w słynnym meczu z Polska – Brazylia (1938 rok, wynik 5:6). Kluby sportowe wychowywały młodych ludzi nie tylko na sportowców, ale też na patriotów, uczyły takiego myślenia, spełniania patriotycznego obowiązku. Może dlatego straty wojenne w gronie sportowców okazały się przeogromne, większe niż w innych grupach zawodowych. Myślę, że zaproszenie na igrzyska w Antwerpii w 1920 roku było zaproszeniem do wielkiego świata sportu. I my z tego zaproszenia, choć nie od razu, w pełni skorzystaliśmy.
Rozmawiała Marta Paluch