#1920/2020

Michał Chlipała: Służba zdrowia w odradzającym się Wojsku Polskim składała się z weteranów Wielkiej Wojny

Michał Chlipała
Fot. Paulina Kowalczyk

Działanie służby zdrowia na froncie wojennym nie byłoby możliwe bez pełnej poświęcenia pracy personelu – zarówno lekarzy, pielęgniarek, jak i dowódców wojskowych – ale też wielkich uczonych, którzy opracowali zasady postępowania z rannymi obowiązujące do dziś. Zakładały one, że pomoc udzielana rannym na pierwszej linii, zaraz po zranieniu, powinna być ograniczona do minimum i przede wszystkim mieć na celu uratowanie życia oraz nałożenie pierwszego opatrunku. Rannych należało jak najszybciej ewakuować do placówek medycznych drugiego rzędu, zdolnych do wykonywania zabiegów chirurgicznych – wyjaśnia Michał Chlipała z Katedry Historii Medycyny Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, który w rozmowie z Marcinem Czarnobilskim wskazuje też epidemie chorób zakaźnych jako jedno z największych wyzwań medycyny tamtych czasów. A także naszych czasów, bo metody zwalczania chorób przenoszonych drogą kropelkową, w przypadku braku szczepionki lub chociażby skutecznego leczenia przyczynowego, nie zmieniły się przez te sto lat. Nie zmienia się bowiem natura tych chorób, a w szczególności mechanizm ich rozprzestrzeniania się – podkreśla historyk.

Medycyna początku XX wieku – co ją wyróżniało? Czy wdrażano przykładowo jakieś metody leczenia, które były wtedy postrzegane jako nowatorskie?

Szereg zmian i odkryć przyniosły zwłaszcza lata I wojny światowej (1914–1918), szczególnie w zakresie chirurgii pola walki. Już pierwsze działania zbrojne w ramach Wielkiej Wojny zaskoczyły wojskowych lekarzy i planistów skalą obrażeń, a równocześnie brakiem możliwości skutecznego leczenia. Kosztem wielu tysięcy ludzkich żyć rozwijano badania nad chirurgicznym opracowaniem ran i głębokim odkażaniem, by zwalczać zakażenia przyranne. Rozwijano też badania nad wstrząsem, przede wszystkim wstrząsem krwotocznym. To prowadziło do rozwoju transfuzjologii i powstania pierwszych banków krwi. Zwrócono uwagę na nowe techniki znieczulenia. A dzięki takim osobom jak Maria Skłodowska-Curie, która z pieniędzy otrzymanych w ramach Nagrody Nobla ufundowała flotę samochodów wyposażonych w polowe aparaty rentgenowskie (co więcej, zrobiła prawo jazdy i sama prowadziła jeden z takich pojazdów), rozwijano radiologię. Wreszcie w 1915 roku dokonano pierwszej udanej ewakuacji rannego drogą lotniczą.

Konsylium lekarskie zwołane przez prof. Maksymiliana Rutkowskiego (drugi z lewej).
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Domyślam się, że dla polskich lekarzy służba na froncie była sporym wyzwaniem, gdyż studia medyczne nie przygotowywały do pracy w tak ekstremalnych warunkach.

Portret chirurga prof. Maksymiliana Rutkowskiego.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Proszę pamiętać, że polscy lekarze, których sporą liczbę zmobilizowano do armii zaborczych w czasie Wielkiej Wojny, byli doskonale obeznani z najnowszymi odkryciami medycyny pola walki. Mogę tutaj wspomnieć chociażby prof. Maksymiliana Rutkowskiego, który ze swoją mobilną czołówką chirurgiczną udzielał pomocy rannym w bezpośredniej bliskości pola walki. Profesor Bronisław Kader opracował model opatrunku osobistego uznanego w cesarsko-królewskiej armii za wzorcowy. Profesor Ireneusz Wierzejewski był doradczym ortopedą V Korpusu armii pruskiej i dowódcą szpitala ortopedycznego w Poznaniu (gdzie miał ponoć osobiście zoperować 4 tys. osób). Wojenne roczniki wydawanego w Krakowie „Przeglądu Lekarskiego” są pełne fachowych artykułów, które dotyczą nie tylko problemów związanych z leczeniem ran, ale także np. problematyki „nerwicy frontowej”.

Jak wyglądała organizacja służby zdrowia w Wojsku Polskim?

Służba zdrowia w odradzającym się Wojsku Polskim, podobnie jak cała armia, składała się z weteranów Wielkiej Wojny, którzy służyli wcześniej w armiach zaborczych, Legionach lub armii polskiej we Francji. Do tego dochodzili liczni ochotnicy, zarówno lekarze cywilni, jak i studenci ostatnich lat medycyny.

Opiszmy pokrótce samą strukturę wojskowej służby zdrowia: w Ministerstwie Spraw Wojskowych, będącym najwyższym organem administracji wojskowej i zarządzającym w czasie wojny zapleczem frontu, znajdował się Departament Sanitarny, na czele którego stał gen. ppor. dr Bronisław Malewski. W ramach dowództw okręgów generalnych (DOG), na które podzielono kraj, znajdowały się działy sanitarne, podległe dowódcy okręgu. Im z kolei podlegały istniejące na terenie DOG placówki stałe służby zdrowia (m.in. szpitale, składnice sanitarne) i domy ozdrowieńców. Dowództwom poszczególnych frontów podlegały placówki polowe: szpitale, składnice sanitarne, ale i zakłady dentystyczne, pociągi sanitarne, czołówki chirurgiczne czy kolumny dezynfekcyjne. W pułkach kawalerii i artylerii, a także w poszczególnych batalionach pułków piechoty byli oficerowie lekarze (lub podlekarze, czyli studenci ostatnich lat medycyny).

Generał Kazimierz Sosnkowski
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Chcąc przystosować opiekę zdrowotną do warunków wojny, w czerwcu 1920 r. gen. Kazimierz Sosnkowski wydał rozkaz modernizujący struktury sanitarne WP. Powstał wówczas podział na wojska sanitarne, podległe Departamentowi Sanitarnemu, oraz służbę zdrowia, wchodzącą w skład oddziałów poszczególnych broni i służb. Dodatkowo, aby zwiększyć kadry, nakazano utworzyć kompanie zapasowe sanitarne, które miały się zająć mobilizacją i szkoleniem specjalistycznym służby zdrowia. Ponieważ rozkaz wydano w warunkach permanentnego odwrotu polskiej armii, jego wykonanie pozostawiało wiele do życzenia.

Polska i Europa zmagały się w tamtych czasach z różnymi epidemiami. Gdy dziś świat walczy z pandemią koronawirusa, słychać głosy, że za późno zareagowaliśmy na nowy patogen, nie byliśmy przygotowani na taką skalę zagrożenia. W jaki sposób wtedy walczono z chorobami zakaźnymi? Czy Pana zdaniem współczesna medycyna wyciągnęła wnioski z historii?

Wirusolodzy doskonale wiedzą, że niebezpieczeństwo czai się ciągle, a na świecie są tysiące chorób, które – gdyby pokonały barierę międzygatunkową lub geograficzną – mogłyby skutkować olbrzymią liczbą ofiar śmiertelnych. Ziemie polskie spustoszone przez I wojnę światową dodatkowo gnębione były, podobnie jak reszta Europy, falami chorób zakaźnych. Od ospy prawdziwej (na którą nie szczepiono w Imperium Rosyjskim, a która uderzyła znowu jeszcze w okresie I wojny), przez tyfus plamisty i dur brzuszny, aż po czerwonkę. W latach 1918–1919, a więc w czasie tworzenia się struktur państwowych, przez Polskę przetoczyła się fala grypy, zwanej hiszpanką. Wedle szacunków na sam tylko tyfus plamisty w 1920 r. chorowało w Polsce około 160 tys. ludzi, z czego 22 tys. zmarły.

Gdy w naszym kraju ogłoszono pandemię koronawirusa, która z tych chorób przyszła Panu na myśl?

Jeśli miałbym wskazać chorobę, która może stanowić pewną analogię do naszej obecnej sytuacji, wybrałbym hiszpankę – jako chorobę również przenoszoną drogą kropelkową. Nie znamy dokładnie skali strat, które w Polsce spowodowała wielka epidemia grypy, jednakże zachowały się zalecenia mające ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa. Już w 1918 r. Miejski Urząd Zdrowia w Krakowie ostrzegał, że influenzą zarażamy się przez bezpośrednie zetknięcie z chorym, i nakazywał, by unikać kontaktu z zarażonymi. Osoby pielęgnujące chorych na grypę miały nosić maseczki, a sami chorzy – zaniechać wychodzenia między ludzi. Podkreślano ponadto, że człowiek, który przeszedł grypę, może być przez pewien czas niebezpieczny dla innych. Zalecano zachowanie wzorowej czystości zarówno w domach, jak i w przestrzeni publicznej – w szczególności w miejscach publicznych należało często zmywać podłogi, ławki i ogólnodostępne sprzęty, a także często wietrzyć pomieszczenia.

Lekcja historii Polski prowadzona przez Polski Biały Krzyż.
Źródło: domena publiczna

To wszystko, o czym Pan mówi, brzmi bardzo znajomo…

Nie da się ukryć. To tylko pokazuje, że metody zwalczania chorób zakaźnych przenoszonych drogą kropelkową, w przypadku braku szczepionki lub chociażby skutecznego leczenia przyczynowego, nie zmieniły się przez te sto lat. Nie zmienia się bowiem natura tych chorób, a w szczególności mechanizm ich rozprzestrzeniania się.

Nasi przodkowie podjęli dość intensywne działania, by walczyć z chorobami zakaźnymi. Rychło zlikwidowano ciało kolegialne, jakim był Centralny Komitet do Walki z Durem (znany jako C. K. Dur), i w marcu 1920 r. powołano (również we współpracy z wojskowymi władzami medycznymi) urząd Naczelnego Nadzwyczajnego Komisarza do walki z chorobami zakaźnymi. Naczelnym komisarzem został prof. Emil Godlewski – wybitny uczony, embriolog, oficer rezerwy WP w stopniu podpułkownika. Podlegali mu nadzwyczajni komisarze w innych rejonach kraju, których placówki były ekspozyturami Ministerstwa Zdrowia Publicznego.

Podobnie jak dzisiaj, priorytetem w zwalczaniu chorób zakaźnych były szybkie działania. Dlatego w lipcu 1920 r. w drodze specjalnej ustawy wyposażono NNK w nieomal dyktatorskie kompetencje. Mógł on rekwirować pomieszczenia, żądać od producentów, by wytwarzali odpowiednie środki, wydawać powszechnie obowiązujące przepisy w zakresie walki z epidemiami, powoływać personel (nie tylko medyczny, ale też techniczny) do konkretnych działań przeciwepidemicznych, mógł także korzystać z personelu wojskowego i medycznego. Jego działalność uznano za równie ważną jak działanie armii polowej, a wojskowa służba zdrowia oddała mu do pomocy szereg specjalistów. Na swoim terenie podobne uprawnienia mieli naczelni komisarze i kierownicy ekspozytur NNK.

Prace w założonym przez Bujwida pierwszym w Polsce instytucie zapobiegania wściekliźnie.
Źródło: domena publiczna

To właśnie dzięki przekazaniu uprawnień decyzyjnych z rąk władzy administracji publicznej w ręce specjalistów medycznych oraz dzięki rozbudowie i zdecentralizowaniu struktury podległej NNK udawało się skutecznie walczyć z chorobami zakaźnymi. Działający na danym terenie kierownicy ekspozytur mogli podejmować decyzje najlepiej dostosowane do lokalnej sytuacji, nie musieli bowiem się oglądać na polecenia centrali. Dyktatorskie uprawnienia pozwalały im żądać, czego potrzebowali i (czasami) prowadzić działania przymusowe (np. szczepienia), jednak radykalny spadek zachorowań – przykładowo na ospę właściwą – wykazał skuteczność zastosowanej metody.

Tutaj chciałbym podkreślić coś, co powinno być dla nas dzisiaj lekcją. Otóż trzecim istotnym aspektem walki z chorobami zakaźnymi były wtedy szczepienia. Godlewski, mający olbrzymie doświadczenie w walce z chorobami zakaźnymi, jeszcze w czasie Wielkiej Wojny, działając w Komitecie Książęco-Biskupim, organizował ruchome kolumny sanitarne, odwszawialnie oraz (co najważniejsze) akcje szczepienne, obejmujące szerokie rzesze ludzi. Również jako NNK organizował masowe szczepienia, dzięki którym ograniczono zachorowalność na ospę, cholerę, dur brzuszny czy czerwonkę. Warto o tym pamiętać w kontekście dzisiejszych ruchów antyszczepionkowych.

Wspomniał Pan o roku 1920. To był okres wojny polsko-bolszewickiej. Gdy myślimy o ówczesnej służbie zdrowia, przed oczami mamy filmowe obrazki z dramatów wojennych. Masowo giną ludzie, a ratowanie życia odbywa się w spartańskich warunkach. Oczywiście dziś mamy nowoczesny sprzęt i leki, więc lekarze mogą skuteczniej i szybciej udzielać pierwszej pomocy, jednak praca na froncie zawsze wymaga poświęcenia i bohaterskiej postawy. Kto Pana zdaniem zapisał się w sposób szczególny na kartach historii? Lekarze? Siostry? Czerwony Krzyż? Czym ci ludzie się zasłużyli i mogą inspirować do dziś?

Prof. Ludwik Rydygier 
i asystenci na obrazie Leona Wyczółkowskiego
z 1897 r.
Źródło: domena publiczna

Nie chciałbym z perspektywy stu lat wartościować ani oceniać wysiłku tych osób. Wydaje mi się, że trzeba raczej podkreślić ogromny wysiłek całego społeczeństwa, także w kontekście wojskowej służby zdrowia – od stojących na jej czele po ostatnią pielęgniarkę czy posługacza szpitalnego. Zwróćmy uwagę, że mundur założyli tak wielcy lekarze i uczeni jak sędziwy już wówczas Ludwik Rydygier (gen. por. WP, zmarły 25 czerwca 1920 r.), wspomniany wcześniej Maksymilian Rutkowski (gen. ppor.) i również wspomniany Ireneusz Wierzejewski (gen. ppor.). Wśród uczonych w mundurach wymienić można chociażby wybitnego bakteriologa Odona Bujwida (któremu w Wojsku Polskim przywrócono stopień pułkownika), znakomitego anatoma Edwarda Lotha, wielkiego neurologa Maksymiliana Rosego, twórcę polskiej urologii Tadeusza Pisarskiego czy znakomitego lekarza sądowego Jana Stanisława Olbrychta.

Portret Odona Bujwida, pierwszego polskiego bakteriologa, pioniera higieny i profilaktyki.
Źródło: domena publiczna

Oprócz nich w wysiłek ratowania rannych i cierpiących włączyły się liczne środowiska. Zapomnianą dzisiaj organizacją jest – założony w trakcie I wojny światowej przez Helenę Paderewską – Polski Biały Krzyż. Po powstaniu Polskiego Czerwonego Krzyża obie instytucje wspólnie pomagały chorym i rannym żołnierzom. Dopiero w kwietniu 1920 r. doszło do podziału kompetencji między PCK i PBK. Odtąd PCK miało się zajmować wyłącznie pomocą rannym i chorym żołnierzom, a PBK – działać na rzecz zdrowych. Istniejące zaledwie od roku PCK też zrzeszało wiele niezwykłych osób. Świetnym przykładem jest pełniąca służbę pielęgniarską hrabina Maria Tarnowska, doświadczona sanitariuszka z czasów wojen bałkańskich i Wielkiej Wojny, a później pierwsza Polka odznaczona Medalem Florence Nightingale. Chęć pomocy rannym w okresie wojny z bolszewikami sprawiła, że na kurs pielęgniarstwa zapisała się maturzystka Hanna Chrzanowska, obecnie błogosławiona Kościoła katolickiego.

Jak wyglądały wtedy operacje? Ponownie przywołam filmowe kadry: żołnierz na stole operacyjnym zwija się z bólu, zapada przerażająca decyzja o amputacji, o sterylnych warunkach można tylko pomarzyć. Taka była rzeczywistość czy to stereotypowe myślenie?

Filmowcy oddziałują na masową wyobraźnię i operują stereotypami. Lekarze i pozostały personel wojskowej służby zdrowia walczyli i walczą o życie rannych, ich celem nie jest zadawanie nikomu niepotrzebnego cierpienia ani narażanie chorych. W czasie I wojny światowej w toku walk wypracowano zasady postępowania z rannymi, które dały początek procedurom obowiązującym do dzisiaj. Zakładały one, że pomoc udzielana rannym na pierwszej linii, zaraz po zranieniu, powinna być ograniczona do minimum i przede wszystkim mieć na celu uratowanie życia oraz nałożenie pierwszego opatrunku. Rannych należało jak najszybciej ewakuować do placówek medycznych drugiego rzędu, zdolnych do wykonywania zabiegów chirurgicznych i sprawnie współpracujących ze specjalistycznymi szpitalami na zapleczu – potrzebnymi w najcięższych przypadkach.

Oczywiście była to wizja idealna. Zgodnie z przyjętymi w czerwcu 1920 r. etatami dywizja polskiej piechoty miała dysponować trzema szpitalami polowymi, kompanią sanitarną, zakładem dezynfekcyjnym i kolumną dezynfekcyjną. Z kolei dowódca frontu powinien dysponować szpitalem ewakuacyjnym, trzema czołówkami sanitarnymi kolejowymi, czterema pociągami szpitalnymi (w tym jednym zakaźnym), dwiema odwszawialniami, dwoma pociągami dezynfekcyjno-kąpielowymi, dwiema odkażalniami kolejowymi, dwiema kolumnami dezynfekcyjnymi, polową składnicą sanitarną, polowym laboratorium bakteriologicznym i oddziałem sanitarno-technicznym. Przypomina to znacznie bardziej nowoczesny szpital niż salę operacyjną pełną krwi i krzyczących z bólu rannych.

Poradnia Przeciwgruźlicza i Przeciwjagliczna przy Powiatowym Ośrodku Zdrowia w Jarosławiu
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Problem stanowiły możliwości młodego państwa polskiego. Braki aprowizacyjne powodowały, że większość jednostek nie była w stanie zapewnić kompletnych etatów jednostek sanitarnych ani należycie ich wyekwipować. W rzeczywistości dywizja piechoty miała najczęściej jeden szpital polowy, a kompanie sanitarne początkowo w ogóle nie istniały – dopiero w sierpniu 1920 r. zaczęto je tworzyć. Dodatkowo warunki ciągłego odwrotu, w jakich działały polskie jednostki do czasu rozpoczęcia Bitwy Warszawskiej, nie wpływały dodatnio na opiekę nad rannymi. Nie tylko nie pozwalały rozwinąć stałych urządzeń sanitarnych, ale też często uniemożliwiały zebranie rannych czy prowadziły do zaniedbania higieny. Pułki, które dotarły pod Warszawę, wykorzystywały chwilę przerwy przed walką m.in. na kąpiel i odwszenie.

W trakcie samej Bitwy Warszawskiej niewątpliwie najciężej mieli lekarze i personel jednostek będących najbliżej pierwszej linii walk – nierzadko znajdujący się pod ostrzałem i wręcz zalewani rannymi. Jak wspominał lekarz I batalionu 236 p.p., wielu rannych, którzy o własnych siłach nie mogli się ewakuować z Ossowa, zostało na polu walki, a jeden z sanitariuszy, przytłoczony sytuacją, doznał wstrząsu nerwowego.

Wszystko to, co powiedziałem, ma na celu pokazanie, że starano się pomóc rannym z wykorzystaniem wszelkich osiągnięć współczesnej nauki i bez przysparzania dodatkowych cierpień. Niemożność stworzenia odpowiednich warunków czy niedostatki w materiale sanitarnym były skutkiem dynamiki działań wojennych i – co chciałbym podkreślić – zdarzają się również dzisiaj.

Poradnia sportowo-lekarska. Badanie czynnościowe układu oddechowego, ok. 1925 r.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Czy stawianie szpitali polowych było standardem?

Olbrzymim problemem (nieznanym w czasach I wojny światowej) była manewrowość działań wojennych, która niezmiernie utrudniała udzielanie pomocy medycznej. Po wycofaniu się z Kijowa Wojsko Polskie aż do Bitwy Warszawskiej działało w warunkach permanentnego odwrotu, ścigane przez niezmiernie ruchliwe jednostki Armii Czerwonej. To uniemożliwiało utworzenie sprawnie działającej sieci placówek medycznych. Co więcej, ewakuujący się Polacy często tracili tabory, w tym materiał sanitarny.

W raportach i rozkazach dowództwa WP możemy znaleźć informacje o szpitalach, które znajdowały się zbyt daleko frontu i traciły kontakt z macierzystymi jednostkami. Problemem była również sprawna ewakuacja rannych, w szczególności wobec niedostatków sieci kolejowej i taboru, który został w znaczący sposób przetrzebiony przez zaborców.

Skala przygotowania służby zdrowia, mimo pewnych niedociągnięć natury organizacyjnej, wydaje się imponująca. W sierpniu 1920 r. WP dysponowało zapasem 113 tys. miejsc szpitalnych dla rannych i chorych. Najwięcej miejsc zapewniał OG w Krakowie – około 24 tys. Jesienią 1920 r. istniało 61 szpitali polowych (z czego tylko dwa znalazły się w niewoli). Sprawnie zarządzano kolejową ewakuacją rannych. Wszystkie transporty z rannymi kierowano na warszawski Dworzec Wileński, gdzie urządzono stację zborną. Dezynfekcję prowadzono na Dworcu Brzeskim. Rannych w głąb kraju wywożono z Dworca Kaliskiego.

Poradnia Przeciwgruźlicza PCK w Zakopanem, 1929 r.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jakie warunki panowały w obozach jenieckich? Ludzie masowo umierali tam z głodu czy właśnie na choroby zakaźne? Na jaką pomoc medyczną mogli liczyć?

Nieodłącznie związana z problemem epidemii na ziemiach polskich pozostaje kwestia warunków w obozach jenieckich, zwłaszcza wobec oskarżeń – wysuwanych współcześnie przez Rosję – o rzekome wymordowanie w polskich obozach jenieckich około 60 tys. rosyjskich jeńców. Nie znajduje to jednak potwierdzenia w źródłach. Najwięcej jeńców, około 90 tys., pojawia się w polskich obozach jesienią 1920 r., po znaczących sukcesach naszej armii. Należy jeszcze doliczyć około 30 tys. żołnierzy (nierzadko z rodzinami) z formacji ludów dawnego cesarstwa rosyjskiego (Ukraińców, Białorusinów, Kozaków), którzy walczyli po stronie polskiej, a po zakończeniu działań wojennych schronili się na terenie Rzeczypospolitej, gdzie zostali internowani.

Wyniszczenie spowodowane przez działania wojenne i braki w zaopatrzeniu w podstawowe produkty niestety odbiły się na kondycji jeńców czy internowanych – lecz były to problemy trapiące całą ludność ówczesnej Polski: i wojskowych, i cywili, i jeńców. Dodatkowo utrata znacznej ilości materiału sanitarnego w czasie odwrotu armii polskiej, trwającego od maja do sierpnia 1920 r., spowodowała braki w zaopatrzeniu służby zdrowia.

W obozach jenieckich pojawiło się wielu chorych na czerwonkę, tyfus, cholerę lub grypę, co przełożyło się na rosnącą liczbą zgonów. Dopiero w następnym roku udało się polskim władzom wojskowym opanować sytuację. Ogólną śmiertelność należy jednak oszacować na poziomie 16–18 tys. – szacunki podawane obecnie przez stronę rosyjską są znacząco zawyżone.