#1920/2020

Prof. Sieradzka: Jedna sukienka musiała starczyć na wiele lat. Rozrzutność nie była w modzie

Rozmowa z prof. Anną Sieradzką z Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, autorką książki „Moda w przedwojennej Polsce”

Prof. Anna Sieradzka podczas uroczystości wręczania Złotego Medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Źródło: MKiDN/Stefan Mieleszkiewicz

Czy kobiety w roku 1919, 1920 były podobne do nas w kwestii podejścia do mody? Też przeżywały dramaty pod tytułem „nie mam się w co ubrać”?

W tamtych czasach kobiety miały poważniejsze rzeczy na głowie. Począwszy od arystokratek, a na urzędniczkach skończywszy. Starano się przede wszystkim ubierać bardzo oszczędnie, bardzo skromnie. No i rzecz jasna wygodnie. Ekstrawagancje zdarzały się niesłychanie rzadko i były źle widziane w towarzystwie. Na ogół kobiety ze wszystkich klas społecznych ubierały się oszczędnie.

Co było ekstrawagancją?

Zastosowanie drogiego jedwabiu na suknię codzienną, ozdobienie jej nadmiarem haftów. Noszenie okazałej biżuterii albo zbyt dużej liczby ozdób. Takich rzeczy się, broń Boże, nie robiło! Jeśli już jakaś pani bardzo chciała założyć biżuterię, to co najwyżej skromny sznurek perełek, jakąś broszkę odziedziczoną po przodkach, sprzed wybuchu wojny. Jak najskromniej, jak najmniej.

Suknia wieczorowa z domu mód Bogusława Hersego.
Źródło: Biblioteka Narodowa

Czyli ekstrawagancje nie dotyczyły nieobyczajności, tylko bardziej rozrzutności.

Tak. Żona ówczesnego ministra – pani Zofia Kirkor-Kiedroniowa opowiadała, jak to jej mąż, człowiek bardzo oszczędny, wykosztował się dla niej na suknię u samego Hersego. Ale – dodawała – był to opłacalny wydatek, bo po niewielkich przeróbkach suknia służyła jej przez kilka lat, na wszelkich przyjęciach, balach, przy każdej oficjalnej okazji.

Kilka lat? Dziś, gdyby jakaś gwiazda dwa razy pojawiła się na imprezie w tej samej kreacji, natychmiast byłaby na językach.

A wówczas taka oszczędność była chwalona. Oczywiście panie w 1920 roku urozmaicały sobie kreacje szalami, chustami, sztucznymi kwiatami. Ale nie było tak, że jak się suknia przetarła pod pachami, to się ją wyrzucało. Nie, nie! Szło się do cerowaczki, żeby suknię naprawić. Zresztą większość pań też potrafiła ładnie cerować, więc dopóki było można, to się odzież reperowało. Liczyły się inne priorytety. Była bieda, potrzeba odbudowy gospodarki, handlu. Oddawano pieniądze na cele wojskowe, charytatywne, na różne zapomogi. Większość pań, która miała trochę grosza ponad codzienne potrzeby, właśnie na takie rzeczy je wydawała.

Inne sprawy były ważniejsze, to jasne. Ale kobiety chyba zawsze lubiły się stroić, dbać o wygląd. Po prostu czuć się ładne.

Naturalnie. To, że oszczędzały na strojach, nie oznaczało jakiegoś zaniedbania, noszenia rzeczy – nie daj Boże – brudnych, nieodprasowanych, niewyczyszczonych. Również mężczyzna, czy to urzędnik, czy to zwykły subiekt w sklepie, nigdy nie wyszedł na miasto w niewypastowanych butach. Nie pozwoliłby sobie na to. Liczyła się schludność i skromność. No i wygoda. Pamiętajmy, że już pierwsze lata wojny zerwały ze zbyt skomplikowanymi fasonami ubiorów kobiecych. Panowie od dawna upraszczali swoją garderobę. Kobietom dopiero działania wojenne przyniosły tę zasadniczą rewolucję, najważniejszą zmianę w modzie, jaką było skrócenie ubiorów.

Spódnice stały się krótsze – do połowy łydki…
Źródło: Biblioteka Narodowa

Kobiety musiały wziąć na siebie nowe role i obowiązki. Gorsety zrzuciły już chwilę temu. A teraz? Co jeszcze się w zmieniło w kobiecym stroju?

Przed wojną popularna i pożądana w ubiorze była sylwetka zwana żartobliwie kijem: bardzo wąska spódnica, która nieomal pętała nogi. Taki strój nie nadawał się do normalnego, codziennego funkcjonowania w powojennym czasie. Kobiety zastępowały mężczyzn, przejęły ich obowiązki. Musiały dorabiać, opiekować się dziećmi. Ziemianki też nie leżały na sofie i nie wąchały róż, tylko zajmowały się gospodarstwem, i to niekiedy od świtu do nocy. Wiele kobiet musiało pracować w fabrykach. W tej sytuacji stroje musiały być przede wszystkim wygodne, niekrępujące ruchów, funkcjonalne i trwałe. A zatem spódnica stała się krótsza, sięgała teraz do połowy łydki i była szeroka, kloszowa. Do wylansowania takiego modelu bardzo przyczyniła się Coco Chanel. Szyto z ciemnych i mocnych materiałów, najczęściej wybierano tkaniny wełniane. I jak najskromniejsze fasony.

A jak reagowano na skrócenie spódnic? To była duża rewolucja?

Ogromna. Mamy relację Magdaleny Samozwaniec, która opisuje, jak jej bratowa – żona Jerzego Kossaka wróciła z Wiednia właśnie w szerokiej spódnicy z granatowej wełny, szalenie krótkiej, bo sięgającej zaledwie do połowy łydki. Do tego miała na sobie wycięty półdługi żakiet i duży, płaski, czerwony kapelusz. Zupełne novum! Samozwaniec trochę zapewne koloryzuje, ale pisze, że kumoszki krakowskie zbiegły się do pani Kossakowej, by zapytać, jak synowa nie wstydzi się wyjść na ulicę w tak krótkiej spódnicy, spod której widać cały bucik!

Ciekawe, co tamte panie pomyślałyby o dzisiejszej modzie.

Powiedziałyby: sodoma i gomora! W ogóle by się tu nie odnalazły. A jakie by było zgorszenie! W tamtych czasach obowiązywały pewne wymogi etykiety, których większość pań przestrzegała. A jeśli któraś odbiegała od wyglądu uznawanego za przyzwoity, natychmiast zyskiwała sobie miano kokoty. W 1920 roku zwracano mniejszą uwagę na etykietę. Jak się fronty przewalały, nie było czasu myśleć, czy kolor rękawiczek pasuje do koloru płaszcza albo kostiumu. Uciekając przed bolszewikami, człowiek zabierał tylko najniezbędniejsze rzeczy, nie zastanawiał się, czy będą do siebie pasowały. Ale w miarę możliwości starano się pewnych reguł przestrzegać.

Czy w stroju, który nosiła ulica, pojawiały się militarne inspiracje?

Damski kostium nadal pozostawał podstawowym elementem garderoby, ale ogromny wpływ wywarły na niego mundury wojskowe. Żakiet się zmaskulinizował i zmilitaryzował. Miał wygodne kieszenie, patki przy rękawach, był w talii przepasany paskiem, właśnie jak mundur, i sięgał do połowy uda. To już nie był ten krawiecki, dopasowany w każdym centymetrze żakiet, który noszono przed pierwszą wojną.

Co panie robiły, żeby dodać swoim kreacjom nieco kobiecości, elegancji?

Bardzo modne były białe dodatki do ciemnych sukni. Białe kołnierzyki, białe mankieciki, które odświeżały suknię, trochę ożywiały dość monotonny ubiór. Można było sobie taki kołnierzyk zrobić samodzielnie na szydełku albo z haftu angielskiego. A jeśli jakaś pani nie potrafiła czegoś takiego wykonać własnoręcznie, to było mnóstwo sklepów, mniejszych i większych, z galanterią, gdzie za umiarkowane ceny oferowano podobne dodatki. Popularne były też chusty, noszone nie tylko przez wiejskie kobiety czy służbę miejską. Często zastępowały nieosiągalny dla wielu gorzej sytuowanych pań ciepły płaszcz. W taką chustę można się było owinąć, można się było nią ogrzać.

Kobiety nie miały ochoty wracać do bardziej wyszukanych kreacji, do ozdób, klejnotów? Nie tęskniły za nimi?

Kiedy sytuacja polityczna i gospodarcza zaczęła się stabilizować, można było sobie pozwolić na bardziej odświętny, luksusowy ubiór. W rozmaitych poradnikach dla kobiet podkreślano, że jeśli któraś z pań ma prawdziwą biżuterię, odziedziczoną po przodkach lub otrzymaną w prezencie ślubnym od męża, to na popołudniowe czy wieczorowe okazje może założyć brylantową broszkę czy sznur pereł. W Polsce dość długo krytykowano sztuczną biżuterią, która od połowy lat 20. stała się bardzo popularna w modzie zachodnioeuropejskiej za sprawą Coco Chanel. Francuzka lansowała sztuczne perły i sztuczne łańcuszki, ale u nas się to jakoś nie przyjęło. Uważano, że sztuczna biżuteria jest tandetna i świadczy o złym guście – więc jeśli kogoś nie stać na prawdziwą, to lepiej już, żeby nie nosił żadnej.

Ile przeciętna kobieta miała w szafie spódnic, bluzek, sukienek?

Wszystko zależało od zamożności. Podstawowy zestaw tworzyły: kostium jesienno-zimowy, wełniany, i kostium wiosenno-letni, z lżejszej tkaniny, płaszcz zimowy (dobrze, żeby był od spodu ocieplony futrem) i płaszcz letni, z gabardyny, lnu. Do kostiumu przynajmniej dwie, trzy bluzki – dwie codzienne, jedna na specjalne okazje – popołudniowa suknia, która w pierwszej połowie lat 20. mogła mieć bardziej fantazyjny krój, różne upięcia z boku, szerokie rękawy, jakiś malowniczy węzeł poniżej talii. I to była podstawa, do której dochodziły rękawiczki, kapelusz, odpowiednie buciki i torebka. Panie, które mogły sobie pozwolić na bardziej wyszukane stroje, miały w szafach jeszcze płaszcz wieczorowy. Zakładało się go na specjalne okazje: kiedy się szło do opery, teatru, na jakiś raut, bal. Najczęściej był to płaszcz aksamitny, bardzo obszerny, drapowany, z futrzanym kołnierzem, futrzanymi rękawami.

Ubrania były szyte na miarę – w każdej miejscowości był zakład krawiecki.
Źródło: Biblioteka Narodowa

Ubrania kupowano, szyto, przerabiano?

W mniej zamożnych sferach ubrania były szyte na miarę. Dziś to luksus, na który niewielu może sobie pozwolić. Ale wtedy krawcowych i krawców nie brakowało. W każdym, choćby najmniejszym miasteczku czy na wsi był zakład krawiecki. I ci wszyscy krawcy mocno ze sobą konkurowali cenowo, byle tylko zdobyć klientki. W zależności od tego, z jakiego materiału szyto i jakie umiejętności miał krawiec – czy dobrze kroił, czy ładnie wykańczał garderobę – ceny się różniły. Ale to były ubrania na każdą kieszeń. Ponadto kobiety bardzo dużo szyły same. Codzienne ubrania, bluzki, sukienki, garderoba dziecięca – matki same wykonywały koszulki, majteczki, sukieneczki. Materiały były lepsze i gorsze. Oprócz drogich jedwabiów popularność zyskała polska wełna z Bielska-Białej. Cieszyła się bardzo dobrą opinią ze względu na wysoką jakość. Zarówno w przypadku damskiego płaszcza, jak i męskiego garnituru ludzie preferowali tę właśnie wełnę. Już wtedy modny stawał się trend, by kupować rodzime wyroby, wspierać rodzimy przemysł. Szczególnie wśród inteligencji promowano takie narodowe postawy. Wybierano polskie tkaniny, tworzone w polskich zakładach. Stawiano na polskich rzemieślników: szewców, kapeluszników, rękawiczników. Dziś także mamy akcję „Dobre, bo polskie”. Wówczas chodziło o to, by rynek się ożywił, by świeżo odzyskana niepodległość mogła się utrwalać.

W „Przeminęło z wiatrem” pomysłowa Scarlett O’Hara szyje wspaniałą suknię z zasłony. Nasze panie też musiały się do takich sztuczek uciekać?

Naturalnie, ale u nas w grę wchodziło głównie przerabianie męskiej garderoby cywilnej. Jak mężczyzna poszedł na wojnę i w domu został porządny garnitur – panie to wykorzystywały. Marynarkę przerabiało się na żakiet. Ze spodni szyło się spódnicę. Nawet jeśli ubranie męskie było już nieco podniszczone, to absolutnie się go nie wyrzucało, tylko przerabiało na ubranka dla dzieci: spodenki, marynarki.

Można było chociaż zaszaleć z kolorami? Czy stawiano na stonowane barwy?

Panowało przekonanie, że najelegantszy ubiór to ubiór w kolorze czarnym lub ciemnym: czarna sukienka w przypadku pań, granatowy albo ciemnoszary garnitur w przypadku panów. Kolor czarny był szczególnie preferowany w sukniach wieczorowych. Pojawiła się słynna mała czarna, lansowana przez Coco Channel, pasująca do każdej okazji. Stroje letnie szyto z bawełny, kretonów, często z barwnych jedwabi, najczęściej gładkich. O ile perkale, bawełny mogły być ozdobione drobnymi wzorkami, o tyle jedwab, szczególnie ten używany do uszycia bluzki czy wieczorowej kreacji, był przeważnie gładki. Powodzeniem cieszyły się wszelkie odcienie beżu, złamanego różu, kolor błękitny, no i oczywiście biały.

Jakie buty były w modzie?

Przeważnie noszono sznurowane trzewiki sięgające kostek, na solidnym, szerokim obcasie. Do ubiorów popołudniowych i wieczorowych panie zakładały pantofelki albo z cienkiej skóry, albo z tkaniny, z jakiej była wykonana sukienka. Pojawił się też, obecny przez całe lata 20., najpopularniejszy fason damskich pantofelków na niewielkim obcasie, z paseczkiem na podbiciu.

Na polskiej wsi kobiety długo były wierne strojom regionalnym.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jak moda miejska różniła się od strojów, które noszono na wsi?

Na wsi żyły różne grupy społeczne: ziemianie, urzędnicy, robotnicy i chłopi. Ale jeśli chodzi o wieś w dzisiejszym rozumieniu, czyli o chłopów, to wpływy mody miejskiej docierały tutaj rzadko. Jeżeli już się pojawiały, to jedynie niektóre elementy, i bardziej w ubiorach męskich niż kobiecych. Kobiety długo były wierne swoim strojom regionalnym. Na co dzień zaś zakładały bardzo prosty zestaw: lniana bluzka, jakiś kabacik, szeroka samodziałowa spódnica, zapaska. Mężczyźni mieli większy kontakt z miastem, bo jeździli tam do pracy albo w celach handlowych. I oni szybciej porzucili regionalny strój na rzecz zwykłego garnituru: marynarka, spodnie, kamizelka, biała koszula.

Skąd czerpano wiedzę o modzie? Inspirowano się żurnalami? Podróżami, z których przywożono modowe nowinki? Na kim kobiety się wzorowały?

W Polsce wychodziło bardzo wiele czasopism przeznaczonych dla kobiet, choćby „Bluszcz”. Gazety miały radzić paniom, jak się ubierać, jak prowadzić gospodarstwo domowe, jak dbać o higienę. Prasa była szeroko rozpowszechniona. Żurnale istniały zresztą już od drugiej połowy XVIII wieku. No i wkraczamy w epokę kina – inspirowano się więc aktorkami. Gwiazdy filmowe to były wzorce, do których panie chciały się upodobnić. Niewielu się to udawało. Ale już wtedy kino lansowało najnowszą modę. Niedoścignionym wzorem, aktorką, którą panie najbardziej chciały naśladować, była oczywiście Pola Negri. Ale to jeszcze nie jest czas, gdy na wzór gwiazd filmowych kobiety obcinają włosy, malują powieki na czarno, a usta – na karminowo. Nie. Taki wygląd należy na razie do rzadkości. Kobiety noszą długie włosy, upięte z tyłu w kok, który leży na karku. Albo splatają je w warkoczyki, zwane kukiełkami, upinane po bokach głowy. Oczywiście w tamtych czasach przyzwoita kobieta się nie maluje. Panie starają się podkreślić swoją urodę, jednak robią to bardzo dyskretnie, delikatnie. Odrobina pudru, żeby nos się nie świecił, regulacja brwi. W modzie jest naturalny wygląd. Malują się tylko kokoty.

W Polsce istniały już wtedy domy mody. Kto się tam ubierał?

Najsłynniejszy, najbardziej ekskluzywny polski dom mody Hersego istniał od lat 60. XIX wieku. Ubierały się w nim panie z zamożnych sfer: żony bankierów, polityków, gwiazdy kina i warszawskich teatrów. Ubrania szyto na miarę, ale też sprowadzano z Paryża. W stolicy można było więc czasem spotkać panią ubraną w strój od Coco Chanel. Ale tam ubrania były stosunkowo drogie, nielicznych było na to stać. W tańsze, ale równie modne stroje zaopatrywano się w Domu Towarowym „Bracia Jabłkowscy”, który jeszcze przed wojną prowadził sprzedaż wysyłkową. Pracownicy jeździli nawet na pokazy mody do Paryża, gdzie podpatrywali najnowsze trendy. Smokingi i fraki elegancki mężczyzna mógł zakupić w firmie krawieckiej Zaremby. O umiejętnościach właściciela tegoż zakładu rozpisywały się gazety w Londynie, Wiedniu i Paryżu.

Reklamy domu mody Bogusława Hersego.
Źródło: Biblioteka Narodowa

Trendy w modzie się powtarzają, chyba wszystko już było, trudno wymyślić coś nowego. Czy z tych powojennych lat coś ocalało do dziś? Do czegoś wracamy, czymś się inspirujemy?

Do wielu okresów w modzie wracamy, to prawda, lecz akurat do tamtego mniej. Trzeba przyznać, że moda powojenna lansowała dość niezgrabne sylwetki. Chodziło o większą wygodę. Ale też o maskulinizację ubioru. Panie uważały, że to stawia je na równi z mężczyznami. Zaczęło się maskowanie biustu, talia przesunęła się na biodra. Powstała sukienka zwana tubą: długość co najmniej do połowy łydki, bardzo prosty krój, niemal koszulowy. Te sukienki wisiały na kobietach luźno jak worki. Nie można powiedzieć, żeby podkreślały naturalne wdzięki.