#1920/2020

189 wyróżnień na wystawie w Paryżu. Sztuka polska około 1920 roku

Rozmowa z prof. Andrzejem Szczerskim, historykiem i krytykiem sztuki, dyrektorem Muzeum Narodowego w Krakowie

Panie Profesorze, ze względu na epidemię koronawirusa rozmawiamy za pośrednictwem komunikatora. Ale sto lat temu dziennikarka odwiedziłaby Pana osobiście. Przenieśmy się do 1920 roku, załóżmy, że oboje szczęśliwie przeszliśmy grypę hiszpankę i spotykamy się w Pańskim gabinecie. Co Pan ma na ścianach?

Na pewno formistów. Wczesne prace Zbigniewa i Andrzeja Pronaszków, Jana Hrynkowskiego, a zwłaszcza Tytusa Czyżewskiego, czyli pierwszej polskiej grupy awangardowej, która debiutowała w roku 1917, poszukując oryginalnej, polskiej interpretacji kubizmu i ekspresjonizmu. Myślę, że jestem też cały czas pod urokiem Młodej Polski i z pewnością mam jakiś obraz Józefa Mehoffera, a może i pastel Stanisława Wyspiańskiego. Ponad wszelką wątpliwość mam również bardzo dużo pięknie zaprojektowanych książek, czasopism, gazet, plakatów, ponieważ ich druk zaczął się prężnie rozwijać wraz z niepodległą Polską. Pod względem projektowania graficznego stały często na niezwykle wysokim poziomie.

Martwa natura z morelami Tytusa Czyżewskiego.
Źródło: domena publiczna

Czy można powiedzieć, że wojna bolszewicka to rozkwit polskiego plakatu zaangażowanego?

Ten plakat był obecny już w trakcie I wojny światowej, ale rzeczywiście około roku 1920 po raz pierwszy na tak olbrzymią skalę sztuka plakatu zaczyna funkcjonować jako medium patriotyczne, wzywające do wojny o zachowanie niepodległości i obronę granic Polski, do walki z bolszewizmem. Ta zmiana była możliwa dzięki istniejącej już strukturze organizacyjnej państwa, państwowym drukarniom czy wydatkom z budżetu na – jak to się wówczas mówiło – propagandę wojenną. Wszystko to, w połączeniu z doskonałymi projektami artystów: Zdzisława Gedliczki, Edmunda Bartłomiejczyka czy Felicjana Szczęsnego Kowarskiego, pozwoliło na szybki rozkwit sztuki plakatu. A ponieważ były to prace bardzo sugestywne i w formie, i w treści, na długo zachowały się w zbiorowej świadomości i pamięci. I takie plakaty również z przyjemnością powiesiłbym sobie na ścianie.

Portret Józefa Piłsudskiego autorstwa Konrada Krzyżanowskiego z 1920 r. (w zbiorach Muzeum Śląskiego w Katowicach)
Źródło: domena publiczna

Portret Marszałka też gdzieś tam wisi?

Niekoniecznie. W roku 1920 kult Marszałka wciąż się rozwijał i jeszcze nie miał zbyt istotnego wpływu na sztukę. To się szybko zmieniało po wojnie polsko-bolszewickiej, ale tak naprawdę portrety Piłsudskiego – malarskie i rzeźbiarskie – stały się bardzo popularne dopiero w połowie lat 30., pod sam koniec jego życia, a zwłaszcza po śmierci. A zatem jeśli nie byłem zwolennikiem Marszałka ani legionistą – co zresztą mogło się zdarzyć, bo w Legionach służyło przecież wiele osób z kręgów artystycznych, m.in. duża grupa studentów i artystów związanych z krakowską ASP, z przyszłym marszałkiem Rydzem-Śmigłym na czele – w roku 1920 nie miałem na ścianie Piłsudskiego. Raczej wspomnianego wcześniej Pronaszkę.

Na tak, bo Pan jest krytykiem sztuki, potrafi wyczuć wartościowe trendy. Ja jestem córką tradycjonalistycznej rodziny i w moim domu wisi… No właśnie – co? Kossaki?

Orlęta lwowskie – obrona cmentarza: obraz Wojciecha Kossaka z 1926 r.
Źródło: domena publiczna

Tego też nie byłbym pewien, bo w latach 20. Kossakowie – druga i trzecia generacja, czyli Wojciech i Jerzy – byli popularni tylko w niektórych kręgach odbiorców. Nawet najbardziej dziś ceniony Wojciech Kossak nie był wtedy aż tak pożądany i chwalony, jak nam się dziś wydaje. Owszem, był cenionym malarzem, dostawał sporo zleceń, ale działało wówczas wielu bardziej oryginalnych artystów, którzy cieszyli się podobną, a nawet większą estymą. Na przykład Tadeusz Pruszkowski w Warszawie czy Józef Czajkowski i jego koledzy z Warsztatów Krakowskich, którzy właśnie wkrótce po 1920 roku dostali ogromne i prestiżowe zadanie – mieli przygotować prezentację polską na międzynarodową wystawę sztuki planowaną na 1925 rok w Paryżu. Dalej: w Zakopanem zaczynał budować swą legendę Witkacy, w Krakowie, Lwowie i Warszawie popularna była Zofia Stryjeńska. Działała już także cała grupa artystów, których historycy sztuki nazywają dziś „państwowotwórczymi” – to ci, którzy starali się stworzyć nowatorską polską stylistykę i formę. Czyli rzeźbiarz Jan Szczepkowski (autor dekoracji gmachu Sejmu RP), Edward Wittig, twórca popularnych pomników w Warszawie, albo koloryści z Zygmuntem Waliszewskim, Janem Cybisem, Hanną Rudzką-Cybisową. Stawiałbym zatem na to, że dziennikarka, osoba inteligentna i przedsiębiorcza, ma na ścianie coś Stryjeńskiej. A jeżeli jest tradycjonalistką, to raczej Jacka Malczewskiego, który tworzył jeszcze w latach 20. Jeśli zaś lubi Pani zajrzeć do modnego Zakopanego – to może młodego Rafała Malczewskiego lub Witkacego.

Natomiast do legendy Kossaków przyczyniły się niewątpliwie córki Wojciecha: poezja Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, wspomnienia Magdaleny Samozwaniec, klimat salonu w krakowskiej Kossakówce. Paradoksalnie, po II wojnie ich popularność została rozbudzona przez prominentów PRL, zwłaszcza w latach 70. Płótna Wojciecha stały się bardzo pożądane wśród partyjnych działaczy, widzących w sobie następców tradycji szlacheckiej i budujących wyimaginowaną własną genealogię na bazie stereotypowych atrybutów szlachty, m.in. obrazów przedstawiających konie, dwory, elitarne życie towarzyskie.

Płaskorzeźba Sport/przysposobienie obronne Jana Szczepkowskiego w gmachu Sejmu.
Źródło: domena publiczna

Pozmawiajmy jeszcze o Jerzym Kossaku i jego płótnie „Cud nad Wisłą – Bitwa Warszawska”. Jest ono chyba najbardziej znanym przedstawieniem roku 1920. I nie przysłużyło się zachowaniu ówczesnego etosu. Matka Boska prowadząca do boju husarię, z samolotami wokół głowy, wskazywana jest raczej jako przykład kiczu. Czy historyk sztuki potrafi powiedzieć o tym obrazie coś dobrego?

Historyk sztuki traktuje takie dzieło jako znak czasu. Jest ono reprezentacją wrażliwości nie tylko samego artysty, ale też mecenasów, którzy podobne płótna zamawiali, a szerzej – kontekstu kulturowego epoki. Jerzy Kossak odpowiedział na zapotrzebowanie namalowania obrazu pełnego emocji, ale nie zdobył się na ponadczasowość. Jego praca sprawdziła się w swoim czasie, dziś trudno ją zrozumieć. Tak bywa z dziełami sztuki tworzonymi zgodnie z potrzebą chwili. To zresztą jeden z wielkich paradoksów zwycięstwa w 1920 roku, że nie doczekało się ono reprezentacji artystycznej odpowiedniej do swojej rangi. Nie ma wybitnych obrazów Bitwy Warszawskiej, tak przemawiających do widza jak dzieła związane z powstaniami narodowymi w okresie zaborów. O ile wiem, nie ma również takiej literatury i filmów. Być może najbardziej oddają ducha 1920 roku właśnie plakaty, o których rozmawialiśmy – ekspresyjne, szczere, bezpośrednie i przez to do dziś poruszające.

Polichromie Zofii Stryjeńskiej z roku 1928 na Rynku Starego Miasta w Warszawie.
Źródło: domena publiczna

Historię odwrotną do Kossaków przeżyła Zofia Stryjeńska. W latach 20. i 30. uwielbiana, potem zapomniana, ostatnio znów stała się bardzo popularna, także dzięki wystawie Muzeum Narodowego w Krakowie i biografii Angeliki Kuźniak. Na czy polegał fenomen tej artystki?

Na nietuzinkowej osobowości i wyczuciu ducha epoki, lecz nie nadmiernym poddawaniu się oczekiwaniom publiczności, czego zabrakło Jerzemu Kossakowi. Ale po kolei. Zofia Stryjeńska potrafiła połączyć dwie tendencje popularne w II Rzeczypospolitej: z jednej strony geometryzację, uproszczenie formy, odrobioną lekcję art déco, a z drugiej – wielką fascynację polską tradycją, regionalizmami, słowiańszczyzną. Jeśli dodamy do tego niezwykłą wyobraźnię, łatwość tworzenia i właśnie silną osobowość – przepis na wybitną artystkę gotowy. Przy czym wybitnych twórców charakteryzuje również to, że mimo wpisania się w swoją epokę nie tracą indywidualnego stylu. Dokładnie taka była Stryjeńska. Współczesnym bardzo spodobały się także jej przedstawienia człowieka – jej bohaterowie są silni, piękni, dumni i podkreślają wagę swojej indywidualności. To świetnie korespondowało z czasami odzyskiwania niepodległości i wiary w siebie, inaczej niż w okresie melancholijnej Młodej Polski.

Ale Stryjeńska to nie tylko przepiękne pastele, harnasie i słowiańscy bogowie. Czy artyście lat 20. nie uwłaczało projektowanie zabawek i puszek na kawę?

Polski pawilon w Paryżu w 1925 r.
Źródło: domena publiczna

To też znak czasów – w latach 20. świetnie rozwijało się polskie wzornictwo. Na sztukę użytkową zwróciła uwagę już Młoda Polska, zleceń „dizajnerskich” nie wahali się przyjmować Wyspiański czy Mehoffer. Po I wojnie ta tendencja wspaniale w Polsce rozkwitła. Stryjeńska również rozumiała, że – jak mówił Norwid – piękno cyrkuluje. To znaczy, że jest obecne nie tylko w obrazach i rzeźbach, ale przenika do życia codziennego, że każdy przedmiot, który ma piękną, szlachetną formę, jest dziełem sztuki i kształtuje naszą osobowość. Wiedzieli to twórcy Warsztatów Krakowskich, przede wszystkim wszechstronny Karol Tichy – malarz, projektant mebli i ceramiki – ale i Karol Stryjeński, mąż Zofii. Stowarzyszenie to powstało tuż przed I wojną światową, aby kształtować sztukę stosowaną, zwrócić uwagę na jej wartość, i właściwie w dużym stopniu zdefiniowało polski gust na całe dwudziestolecie. A triumfem polskiej sztuki użytkowej była właśnie wspomniana Międzynarodowa Wystawa Sztuk Dekoracyjnych i Nowoczesnego Przemysłu w Paryżu w roku 1925, podczas której Polacy otrzymali 189 wyróżnień! Sama Stryjeńska dostała tam cztery Grand Prix.

Według mnie właśnie ten fenomen – zdolność wypracowania specyficznego stylu polskiego, który z jednej strony bazował na tradycyjnych motywach, formach, materiałach, a z drugiej potrafił twórczo intepretować najnowsze światowe trendy – to największe osiągnięcie sztuki polskiej lat 20. XX wieku. W Paryżu pokazaliśmy, że jesteśmy kreatywni, oryginalni, że znamy to, co cenione na świecie, ale też odwołujemy się do wielowiekowej, odrębnej polskiej tradycji, która nas wciąż inspiruje.

Ciekawe rzeczy zaczynały się dziać także w architekturze, prawda?

Modernistyczny dom Tadeusza Michejdy w Katowicach, który sam zaprojektował (fotografia z 1930 r.).
Źródło: domena publiczna

Tak, właśnie w architekturze związek niepodległości i modernizacji stał się szczególnie widoczny. To naprawdę zdumiewające, jak szybko po I wojnie światowej rozwijały się polskie miasta, jak wiele udało się osiągnąć, zarówno jeśli chodzi o infrastrukturę, jak i założenia urbanistyczne czy pojedyncze realizacje. Warto przykładowo przypomnieć, że w Łodzi, która funkcjonuje w naszej świadomości jako model nowoczesnego miasta drugiej połowy XIX wieku, dopiero w niepodległej Polsce powstała nowoczesna kanalizacja! Modernizacja w dwudziestoleciu międzywojennym przyniosła tak znaczące efekty w architekturze i sztuce, że można nawet uznać rok 1918 za granicę współczesności w kulturze polskiej. W połowie lat 20. działają nowe grupy awangardowe, przede wszystkim konstruktywiści i surrealiści, zaczyna się rozwijać architektoniczny modernizm, oparty na funkcjonalności i odrzuceniu ornamentyki na rzecz prostych, geometrycznych form. Nie oznacza to, że piękno przestało mieć znaczenie. Architekci osiągali harmonię bryły za pomocą odpowiednich proporcji ścian i okien, detalu architektonicznego czy różnych rodzajów okładzin elewacji.

Powstanie niepodległego państwa dało ponadto silny impuls do rozwoju terytorialnego miast, powstawania nowych dzielnic zarówno w stolicy, jak i w Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Toruniu, Lwowie. Fenomenami są wznoszona praktycznie od zera Gdynia czy Centralny Okręg Przemysłowy ze Stalową Wolą.

Do których dzielnic polskich miast powinniśmy się wybrać na spacer, żeby zobaczyć modernizm lat 20. i 30., poczuć klimat tego czasu?

Biblioteka Jagiellońska w Krakowie – gmach z lat 30. XX wieku.
Źródło: domena publiczna

Na pewno na warszawski Żoliborz, na osiedla z lat 20. utrzymane w stylu dworkowym. Szczęśliwie ta część Warszawy nie została tak bardzo zniszczona w trakcie II wojny i tam czas się rzeczywiście zatrzymał. W Krakowie zaprosiłbym na spacer na plac Inwalidów, gdzie mamy znakomite realizacje architektoniczne – inspirowane art déco – Ludwika Wojtyczki i Wacława Nowakowskiego, a potem wzdłuż Alej Trzech Wieszczów, obok gmachów AGH, Biblioteki Jagiellońskiej i Muzeum Narodowego. W Katowicach koniecznie trzeba zobaczyć klasycyzujący gmach Sejmu Śląskiego, to była jedna z największych realizacji architektonicznych w II RP. Podobnie jak w przypadku krakowskiej AGH, aby poczuć rozmach projektantów, trzeba koniecznie zajrzeć do środka. Na koniec wybierzmy się do Gdyni, na Pocztę Główną, a później pospacerujmy wśród willowego osiedla na Kamiennej Górze, od którego zaczęła się zabudowa wybrzeża Bałtyku i gdzie otworzyło się, jak mówiono, polskie okno na świat.

A jakie przedmioty z tego okresu możemy znaleźć w naszych mieszkaniach, babcinych szkatułkach?

Meble w stylu art deco (1930 r.).
Źródło: domena publiczna

Być może biżuterię art déco, geometryczną, bardzo dziś cenioną i w rezultacie dość kosztowną. W domach – efektowne meble o prostej, eleganckiej formie, często także z charakterystyczną, geometryczną ornamentyką, nazywaną „na trójkątno”. Zdobnicza kariera tej figury w różnych układach geometrycznych rozpoczęła się właśnie od projektów naszego pawilonu na wystawę paryską 1925 roku, o której rozmawialiśmy. Zresztą nazwa „art déco”, spopularyzowana dopiero w latach 60., pochodzi od francuskiej nazwy tej pamiętnej wystawy: Exposition International des Arts Décoratifs. Nie lekceważmy zatem starego serwetnika z motywem zmultiplikowanych trójkątów, który od lat stoi w witrynce, czy filiżanek z motywami figur geometrycznych. Ani szafki wyłożonej dziwnym, plamkowatym fornirem, który antykwariusz rozpozna jako czeczotę. Myślę też, że mogły się zachować kilimy – to był w Polsce okres rozkwitu sztuki tkackiej i popularności tego elementu dekoracji mieszkań, dziś trochę zapomnianego. Kilimy produkowano m.in. w Warsztatach Krakowskich i Spółdzielni „Ład”, według projektów znakomitych artystów. A jeśli ktoś naprawdę ma szczęście, to w starej szafie znajdzie batikowaną chustę z wzorem opartym na motywach ludowych, także z Warsztatów Krakowskich. Znakiem nowoczesności było wówczas radio. Odbiorniki, efektowne, pięknie dekorowane, kosztowały niemało i służyły długo, szkoda się było ich pozbywać, może więc leżą jeszcze w piwnicach lub na strychach.

Rozmawiała Marta Bosak