#1920/2020

Wojna nie załamała gospodarki młodego polskiego państwa

Rozmowa z prof. Włodzimierzem Mędrzeckim, kierownikiem Zakładu Historii Społecznej XIX i XX wieku Instytutu Historii PAN

Czy to cud, że Polska w 1920 roku nie zbankrutowała?

Moim zdaniem nie. W latach 1919–1920 potencjał gospodarczy naszych ziem był mniejszy niż przed I wojną światową, ale dość szybko stawaliśmy na nogi. Przede wszystkim możliwości naszego rolnictwa były na tyle duże, że mogliśmy wykarmić ludzi na froncie i na jego tyłach oraz mieszkańców, którzy nie walczyli. A jak wiadomo, nakarmiony żołnierz i niegłodujące społeczeństwo to podstawa prowadzenia jakiejkolwiek wojny.

Pomnik Wdzięczności Ameryce dłuta Xawerego Dunikowskiego, znajdujący się w latach 1922–1930 na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
Źródło: domena publiczna

Tak dużo nadrobiliśmy przez te dwa lata po odzyskaniu niepodległości?

Zdecydowanie. Rok 1919 to intensywna praca i wyrzeczenia całego społeczeństwa, ale dzięki temu udało się odtworzyć podstawy rolnictwa i system zaopatrzenia miast w żywność, a także zebrać trochę zapasów na potrzeby armii. Szczególną rolę odegrało rolnictwo zaboru pruskiego, oszczędzonego przez wojnę i stosunkowo mało wyniszczonego byłego Królestwa Polskiego. Od 1919 roku otrzymywaliśmy też znaczącą pomoc w ramach Amerykańskiej Agencji Pomocy (ARA), kierowanej przez Herberta Hoovera, przyszłego prezydenta USA. Część żywności Amerykanie sprzedali nam po korzystnej cenie, a część podarowali – konserwy, ryż, zboże, mleko w proszku. W dystrybucji produktów pomagała spora grupa wolontariuszy z USA. Ponadto mogliśmy liczyć na superfachową amerykańską misję do spraw zwalczania tyfusu (która przekazywała m.in. środki chemiczne i lekarstwa). W przeliczeniu na dzisiejsze wartości łączna pomoc USA to kilka miliardów dolarów! Polacy w latach 20. postawili Hooverowi pomnik na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Monument nie przetrwał, ale dziś mamy tam skwer Hoovera.

Rolnictwo więc sobie poradziło, a co z przemysłem? Bronią?

Tutaj warunki były trudne. A to, że wtedy sobie poradziliśmy, każe wystawić bardzo dobrą notę młodemu polskiemu państwu. Przemysł zbrojeniowy budowaliśmy praktycznie od podstaw. Rząd od 1919 r. składał liczne zamówienia na sprzęt wojskowy i amunicję w prywatnych zakładach przemysłowych. Koniunktura była dzięki temu dobra, przedsiębiorcy nie nadążali z realizacją zamówień. Problemem był jednak brak surowców, m.in. węgla. Szwankował transport, brakowało specjalistów (wywiezionych w czasie wojny lub powołanych do armii). Dodatkowo Gdańsk, Czechy i Niemcy blokowały dostawy broni z Francji – decyzją władz państwowych albo w wyniku strajków robotników solidaryzujących się z Armią Czerwoną.

Olbrzymim problemem był również brak mundurów. Łódzkie zakłady włókiennicze, które mogłyby problem rozwiązać, zostały zdewastowane w I wojnie, maszyny rozkradziono i wywieziono do Rosji. I tak spora część żołnierzy w 1920 roku walczyła w tym, w czym przyszła.

Sala przędzalni zakładów włókienniczych w Łodzi.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

W koszulach i marynarkach?!

Najczęściej w kurtkach, paltotach ściśniętych paskiem. A gdy buty się rozpadły – boso.

Czyli bosonogi Polak w palcie, a w dodatku ze starą bronią, pokonał bolszewika?

Tak, zresztą często także bosonogiego.

A gdzie byli ci przystojni kawalerzyści, którzy w odprasowanych mundurach i na pięknych koniach dali łupnia bolszewickiej armii?

To było kilka procent polskiej armii. Podstawę stanowiły masy piechoty – we własnych, cywilnych ciuchach. Zresztą to właśnie braki w umundurowaniu oraz spodziewane problemy z opałem i wyżywieniem wojska w zimie były powodem, dla którego wojnę należało szybko zakończyć. Nie było nas po prostu stać, by ją prowadzić w zimie 1920 roku. Tak samo zresztą jak bolszewików.

Gorzelnia w Glinciszkach.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Mówi Pan, że sobie radziliśmy, ale przecież po I wojnie utraciliśmy 30% majątku i 40% mostów, zniszczono 60% dworców, brakowało połączeń kolejowych między miastami z różnych zaborów. Sprzęt z fabryk rozkradziony…

Pamiętajmy jednak, że polska gospodarka w dwudziestoleciu międzywojennym to przede wszystkim małe zakłady rzemieślnicze: gorzelnie, cukiernie, fabryczki produkujące maszyny rolnicze. Ta rozdrobniona gospodarka decydowała o funkcjonowaniu około 90% społeczeństwa na danym terenie. I te małe zakłady dość łatwo odtwarzały się po I wojnie. W ich morzu istniały oczywiście wyspy wielkiego przemysłu: Zagłębie Dąbrowskie z hutami, Warszawa z przemysłem maszynowym, Łódź z włókiennictwem. Ale one nie decydowały o ogólnym poziomie gospodarki, to była niewielka część produkcji. Gdy zatem połowa dużych zakładów została zniszczona, efekt był jedynie taki, że nie mogliśmy produkować armat ani mundurów. Ale małe zakłady np. naprawiały broń, która została po zaborcach. Więc tak, radziliśmy sobie.

Czyli uratowało nas to, że nasz przemysł był nienowoczesny?

Dokładnie tak. Nie inaczej było z rolnictwem: drobne gospodarstwa, które żywiły ludzi z miast, ruszyły już w 1919 lub 1920 roku. Przez to rozdrobnienie rok 1918 czy 1920 nie był lockdownem gospodarczym, tak jak to bywa współcześnie. Ponadto ówczesna wojna była tania. Nie budowano potężnych fortyfikacji najeżonych artylerią, nie używano czołgów, samoloty należały do rzadkości. Najważniejsza bronią ofensywną była kawaleria, wspierana co najwyżej przez lekką artylerię polową i karabiny maszynowe. Liczyły się manewry, a nie ciężka artyleria i siła ognia, dlatego ich brak nie przeszkodził nam wygrać. Gospodarka nie wpływała zbyt mocno na powodzenie w wojnie – w każdym razie nie tak bardzo jak podczas II wojny czy współcześnie. Później zaczęły się liczyć czołgi, samoloty, auta. Natomiast w 1920 r. potrzebne były konie, szable i trochę karabinów. To akurat mieliśmy.

Ale i tak ponad połowa naszego dochodu w 1920 roku szła na produkcję wojenną. Jak to się odbijało na życiu ludzi?

Tam, gdzie toczyły się walki i niszczono drogi, mosty, zakłady przemysłowe i rolne, szkody były dotkliwe. Ale w skali kraju wojna, za sprawą zamówień państwowych, przyczyniała się do wzrostu liczby miejsc pracy, a w efekcie – do podnoszenia poziomu dochodu społeczeństwa. Trwała na tyle krótko, że nie pogorszyła zaopatrzenia kraju w żywność (poza terenami wschodnimi, tam bowiem działania wojenne trwały najdłużej, od kwietnia do października, tam też stacjonowały wojska po zakończeniu walk, aż do 1921 roku).

Prace w Państwowych Zakładach Przemysłowych w Hajnówce.
Źródło: Biblioteka Narodowa

A negatywne gospodarcze skutki wojny?

Pamiętajmy, że wojna finansowana była w dużym stopniu drukowaniem pieniędzy bez pokrycia. Po zaborcach odziedziczyliśmy tylko budynki banków państwowych oraz sporą ilość obcej waluty w obiegu (marka niemiecka, ruble złote, carski pieniądz papierowy sprzed rewolucji i kierenki emitowane przez Rząd Tymczasowy, korona austriacka) – ale bez żadnych gwarancji, zabezpieczeń finansowych. O wartości pieniędzy decydowało zaufanie, z jakimi przyjmowano je w rozliczeniach. W 1918 roku oficjalną walutą stała się marka polska (emitowana przez Polską Krajową Kasę Pożyczkową), która docelowo stać się miała jedynym pieniądzem Rzeczypospolitej. Ustalenie jej kursu w latach 1919–1920 budziło olbrzymie emocje i trwało bardzo długo. Ludzie mieli oszczędności w gotówce, nie było przecież kart kredytowych. I wszyscy chcieli, aby przelicznik nowej waluty był jak najlepszy dla rubli, marek niemieckich czy koron, które zgromadzili. Ustalenie kursu było więc szalenie trudne, ale w końcu się udało. Zaczęto drukować pieniądze. A drukarka marek polskich znajdowała się w rękach rządu… Nie istniał budżet państwa, tylko plany finansowe, np. miesięczne. Rząd zamawiał tyle gotówki, ile potrzebował. A im więcej pieniędzy drukowano, tym mniej można było za nie kupić.

Ale to jeszcze nie były czasy, gdy szło się po chleb z walizką banknotów?

Nie, inflacja osiągnęła w Polsce apogeum w 1923 roku. Ale towarzyszyła Polakom od pierwszych miesięcy niepodległości. W listopadzie 1918 roku 1 dolar amerykański wart był 8 marek polskich. W grudniu roku 1919 – 110 marek, w grudniu 1920 – 590 marek. Rok później – już 3000. Prawdziwa katastrofa nastąpiła we wspomnianym 1923 roku, gdy kurs poszybował z 18 tys. do 6,4 mln marek za dolara.

Czy po wprowadzeniu marki polskiej wzrosły ceny – tak jak w krajach, w których wprowadzono euro? Ludzie narzekali?

Psioczyli strasznie. Wszyscy czuli się pokrzywdzeni. A ceny rosły cały czas, także dlatego, że wartość marki ciągle spadała przez dodrukowywanie. W okresie I wojny obowiązywały ceny maksymalne i reglamentacja wielu towarów. Władze kontynuowały to w 1920 roku, ale z równie marnym skutkiem. Czarny rynek – na którym ceny podstawowych towarów, np. mąki czy mięsa, były dwu-, trzykrotnie wyższe – funkcjonował znakomicie.

Budowa drogi Nowogródek-Nieśwież.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dało się kupić chleb po ustalonej przez rząd cenie?

Nie bez problemów. Kolejki po chleb były wtedy normą. A gdy dostawa bardzo się opóźniała, pojawiały się podejrzenia o ukrywanie części dostaw pod ladą. Jeśli chleba nie wystarczało dla wszystkich, dochodziło niekiedy do zamieszek ulicznych.

Pamiętajmy jednak, że problemy z żywnością dotykały głównie miasta, i to większe, a 80% ludzi żyło na wsi lub w małych miasteczkach. Chłopu obojętne było, ile kosztuje chleb, bo sam sobie piekł, z własnego zboża. Ludność małomiasteczkowa zaopatrywała się na lokalnym targu i też zazwyczaj miała się całkiem nieźle.

Również w miastach sytuacja była zróżnicowana. W większych zakładach przemysłowych, zwłaszcza tych pracujących na potrzeby państwa, kopalniach i urzędach państwowych personel otrzymywał przydziały żywnościowe. Najgorzej mieli ludzie pracujący dorywczo lub w małych zakładach usługowych (krawcy, praczki, fryzjerzy etc.), bezrobotni i osoby starsze (nawet jeśli otrzymywały emeryturę). Zazwyczaj byli oni skazani na czarny rynek – a gotówki nie mieli.

Prace w kopalni węgla w Sierszy.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Panował głód?

Było bardzo ciężko, ale obraz Polaków umierających z głodu jest nieprawdziwy. Ale już obraz naszych rodaków jedzących zupę z pokrzywy – jak najbardziej. Niedożywienie, a niekiedy głód dotykały ludność na wschodzie Polski, najbardziej zniszczonym podczas działań wojennych 1914–1918 i 1919–1920 (tereny dzisiejszej Ukrainy i Białorusi), oraz na południu, np. w okolicach Gorlic. Brakowało zboża, ziemniaków, ale także soli. To właśnie jej brak spowodował m.in. masowe zachorowania na puchlinę wodną wśród mieszkańców przyfrontowych terenów na Wołyniu i Polesiu.

Kto w społeczeństwie dorzucał pieniądze na wojnę w 1920 roku?

Inteligencja – bardzo entuzjastycznie. Szesnasto-, siedemnastoletni ochotnicy szli do wojska, a rodzice finansowo wspierali działania wojenne. Podobnie mieszczaństwo, ziemianie. Chłopi nie bardzo mieli z czego się dokładać, ale żywności nie ukrywali.

Na co ludziom brakowało pieniędzy?

Na wszystko z wyjątkiem najbardziej podstawowych potrzeb: jedzenia i mieszkania. Jedzenia oczywiście takiego, żeby nie umrzeć z głodu.

W latach 1919–1920 młode polskie państwo zmagało się dodatkowo z plagami chorób: grypy hiszpanki, duru, tyfusu. Czy stać nas było na leczenie?

Na grypę czy tyfus lekarstw nie było. Hiszpanka uaktywniła się przede wszystkim na przełomie 1918 i 1919 roku. Na lato wirus się wyciszył, więc ludzie mogli spokojnie zebrać plony. Choroba wróciła jesienią, po wykopkach (łączną liczbę ofiar szacuje się na 200–250 tys.). Natomiast ogniska tyfusu występowały na Wołyniu i Polesiu, dość często wykrywano także w armii i w dużych miastach. Zagrożenie epidemiczne było ogromne. To bardzo zakaźna choroba – wystarczy, że jedna osoba ma kontakt z wodą w studni i wszyscy kolejni, którzy z niej piją, są zarażeni. Tyfus szalał w Rosji (dwa lata, dziesiątki tysięcy ofiar), więc repatrianci, którzy stamtąd wracali, byli poddawani specjalnej procedurze w punktach dezynfekcyjnych. Musieli się stawić w punkcie sanitarnym, rozebrać i przejść przez specjalne namioty – łaźnie. Tam myli się odkażającym mydłem. Ubrania oddawali do pralni, gdzie dezynfekowano je chlorem. Potem ludzie ubierali się w zdezynfekowaną odzież. Nie ma przekazów, żeby ktoś się od tego migał. Władze bardzo się bały rozpowszechnienia tyfusu – to groziło setkami tysięcy ofiar. Udało się jednak uchronić nasz kraj przed wybuchem epidemii na masową skalę. Aparat organizacyjny młodego państwa, mimo wielu ograniczeń i braku pieniędzy, sprawdził się znakomicie.

Tartak w Chmielowie.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Skąd były na to pieniądze?

Drukowane. Nieustająco drukowane.

Ile nas kosztowała ta wojna?

Nie da się policzyć. To, że w 1920 roku wydano z kasy państwowej na wojsko 30–40 mld marek polskich, niewiele mówi. Nawet jeżeli odniesiemy to do rocznych dochodów państwa na poziomie około 7 mld marek. Gdyby nie wojna, wielu miliardów marek po prostu by nie wydrukowano. Nie można więc powiedzieć, że z powodu wojny nie powstała określona liczba szkół czy mieszkań. Ale oczywiście, koszty wojny były duże, a złożyli się na nie wszyscy obywatele państwa poprzez podatek inflacyjny.

I to wszystko z własnej kasy i amerykańskiej pomocy?

Tak. Aż do 1924 roku udawało nam się uzyskiwać jedynie drobne, wysoko oprocentowane pożyczki na żywność.

Dlatego że jako młode państwo, w dodatku zagrożone przez sąsiadów, mieliśmy słabą pozycję ratingową?

Bardzo słabą.

A mimo to udało nam się wojnę 1920 roku wygrać…

Co więcej, absolutnie nie załamała ona polskiej gospodarki. Mimo wielu jej słabości mieliśmy kompetentne elity: bankierów, finansistów i urzędników, którzy pracowali jeszcze za władzy zaborczej. To oni zbudowali nowy aparat państwowy i finansowy. Nie każdy pracownik był Polakiem, ale przecież w grudniu 1918 roku nie wyganialiśmy wszystkich, przykładowo Niemców z Poznania, tylko dlatego, że właśnie nastała Polska. Trzeba przyznać, że polski rozsądek był wtedy modelowy. Generalnie wygraliśmy wojnę bez wielkiego uszczerbku na gospodarce. To bardzo dobrze świadczy o młodym polskim państwie.

Drukarnia w Pałacu Prasy przy ul. Wielopole w Krakowie
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe