#1920/2020

Dziewczyny do wszystkiego, czyli o trudnym losie służących

Rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak, dziennikarką, autorką książki „Służące do wszystkiego”

Jeśli pracodawca nas wyzyskuje, możemy się poskarżyć związkom zawodowym albo inspekcji pracy. A do kogo mogły się zwrócić o pomoc służące – jedna z liczniejszych grup zawodowych w 1920 roku?

Teoretycznie miały swoje związki zawodowe, nawet całkiem sporo. Ale w praktyce w żaden sposób nie zmieniało to sytuacji służących. Przede wszystkim związki obejmowały nie tylko służbę domową żeńską, ale także męską, czyli lokajów, kamerdynerów, dozorców. Były więc zdominowane przez mężczyzn. Ponadto służące z braku czasu i tak nie mogły zbyt energicznie działać społecznie. O służbę domową upominali się socjaliści, ale dla ubogiej dziewczyny ze wsi działalność polityczna też nie wchodziła w grę. Pracownice te były zatem wyalienowane, nie miały swojego środowiska. Słabo się zrzeszały. W rezultacie wymiar interwencyjny różnych związków i stowarzyszeń był minimalny. Chodziło raczej pomoc w wymiarze socjalnym. Zdarzało się – choć były to jednostkowe sytuacje – że służące same kierowały sprawę do sądu. Bo ktoś im zalegał z wypłatą, bo zostały wyrzucone z pracy. Wtedy związki pomagały przykładowo zorganizować adwokata.

Okładka broszury autorstwa Marii Ankiewiczowej, Warszawa 1930. Całą publikację można obejrzeć w serwisie Polona.

Stowarzyszenia miały pewną, choć niewielką, siłę oddziaływania, ponieważ brały udział w opiniowaniu ustawy o służbie domowej, która mogła realnie pomóc. Niewiele brakowało, a zostałaby przyjęta. Wszyscy w II RP mieli świadomość, że los służących jest opłakany i sytuacja wymaga zmian. Ale do 1939 roku nic się nie zmieniło. Wciąż obowiązywały ustawy przyjęte przez zaborców, które dawały pracodawcom możliwość stosowania kar fizycznych wobec służących. To nie oznacza, że były one regularnie bite, ale na pewno się to zdarzało – popychanie, szarpanie, poniżanie.

Istniały też katolickie stowarzyszenia służby domowej, z których najsłynniejsze były krakowskie Zytki. One bardziej pomagały?

Paradoksalnie, w większym stopniu reprezentowały interesy chlebodawców niż służących. W pewnym sensie ich celem była naprawa, ucywilizowanie warunków pracy służby. Ale zawsze z akcentem na to, że służąca ma służyć pokornie i wypełniać polecenia pani. Utwierdzano dziewczyny w przekonaniu, że taki już ich los. Chodziło o to, by pozbawić je aspiracji. Jedno z katolickich czasopism przestrzegało służące, żeby sobie nie zaprzątały głowy czytaniem książek i marzeniami o lepszym życiu, bo się tylko rozczarują. Niepotrzebnie rozbudzą w sobie pragnienia, a wiadomo, że nie będą nikim innym. W tym konserwatywnym modelu nie mieściła się żadna emancypacja. Bunt ani rewolucja nie były przewidziane.

O jak dużej grupie zawodowej rozmawiamy?

Szacunki mówią o 500 tysiącach służących. Ale ta liczba na pewno była dużo większa. Służącą trzeba było meldować, bo płaciło się za nią składki. Aby uniknąć kosztów, często zatrudniano na czarno. Dziewczynka szła do krewnych pilnować dziecka, sprzątać, gotować. I to się nazywało, że pomaga w domu – choć tak naprawdę była to regularna służba.

Jak to możliwe, że w czasach, kiedy ludzie żyli w skrajnej nędzy i nie mieli co jeść, stać ich było na służbę?

Jeśli można było mieć służącą za psi pieniądz, to dlaczego nie? W Ameryce kobieta z klasy średniej rzadko kiedy mogła sobie pozwolić na pomoc domową. Dziewczyny odchodziły z zawodu służącej i te usługi stawały się bardzo drogie. U nas, ze względu na strukturę społeczną – ponad 70% ludności Polski stanowiła ludność wiejska – wciąż istniała bardzo duża podaż. Dla dziewczyn często była to jedyna szansa, żeby się wyrwać z biedy. Można im było mało płacić, bo zawsze znalazła się taka, która przyjęła posadę. Może już nie za wikt i opierunek, co zdarzało się przed I wojną światową, ale za marny grosz. Im dalej od Warszawy, tym gorsze były zarobki. Służącej płaciło się tyle, co za prąd czy media. Około 50 złotych. Michalina Ulanicka w jednym ze swoich podręczników na temat służby domowej wylicza, że jeśli służąca będzie co miesiąc odkładała 30 złotych, to już po pół roku kupi sobie płaszcz zimowy. Wiele dziewczyn odkładało na posag. Albo gdy miały wychodne, szły do kina, kupowały brukową prasę. Pieniądze były nędzne, służące zarabiały mniej niż robotnice, ale część wynagrodzenia stanowiło jedzenie i mieszkanie. Również dlatego wolały tę posadę.

Szkoła Służących im. św. Kingi – pocztówka z 1907 r. Źródło: Biblioteka Narodowa

Wybierały mniejsze zło?

Dla dziewczyny ze wsi, która była permanentnie głodna i harowała w polu od świtu do nocy, pójście na służbę mimo wszystko oznaczało poprawę losu. Nawet jeśli spała w kuchni na rozkładanym łóżku, za przepierzeniem czy na pawlaczu, to jednak miała własne łóżko. W domu bardzo często spała razem z rodzeństwem. Nie wszystkie dziewczyny trafiały źle, nie każda spała pod schodami. Czasem był osobny pokój dla służby, na ogół klitka, ale zawsze coś, własny kąt. Zdarzały się przyzwoite warunki. Jeśli ktoś miał szczęście, jak służące Marii Kuncewiczowej czy Kazimiery Iłłakowiczówny, to przestawał być głodny, cywilizował się, wrastał w miasto. W książce opisuję historię dziewczyny, której matka na targowisku w Radomiu zapytała jedną z mieszczanek, czy nie potrzebowałaby służącej. Nie chciała, żeby córka pracowała w polu, pasła świnie, krowy. I gdy spotkały się po pewnym czasie, matka była szczęśliwa, bo dziewczynka rozkwitła, inaczej wyglądała, nie głodowała, mogła sobie kupić sukienkę. Harowała od rana do nocy, ale jej byt się poprawiał, bo punktem wyjścia były ogromna bieda i głód.

Młoda niepiśmienna dziewczyna przyjeżdżająca do wielkiego miasta była łakomym kąskiem. Mogła trafić do handlarzy ludźmi, do domu publicznego.

Anonimowa służąca w obiektywie wybitnego fotografa Narcyza Witczak-Witaczyńskiego, 1930 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Na krakowskim dworcu kolejowym dyżurowały Zytki. To była świetna sprawa, bo wysyłały misje i wyłapywały na peronie dziewczyny, które przyjechały na służbę. Bardzo łatwo było je rozpoznać – w chustce na głowie, zagubione, oszołomione. Wiele z nich pierwszy raz jechało pociągiem, pierwszy raz widziało miasto. Do takiej dziewczyny podchodziła Zytka w długiej szacie, z medalem stowarzyszenia na szyi i pytała: „Panienka do obowiązku? To proszę za mną”. Zytki prowadziły coś w rodzaju giełdy pracy, schroniska. Nagrywały parafiankom dziewczynę ze wsi. O ile kandydatka spełniała warunki, czyli była pobożna – większość była – i deklarowała, że będzie chodziła do kościoła. Społeczeństwo było konserwatywne, więc najchętniej przyjmowano katoliczki, dziewczyny wierzące.

Z krakowskiego dworca mogły pójść w poszukiwaniu pracy pod pomnik Adama Mickiewicza. Albo do kantoru stręczeń. Tam już były bezpieczne?

Dziś brzmi to dwuznacznie, ale takie kantory były czymś w rodzaju biura pośrednictwa pracy dla różnych grup zawodowych. Problem w tym, że państwo słabo je nadzorowało. Z czasem zaczęły się pojawiać państwowe giełdy pracy. Ale to nadal nie oznaczało, że dziewczyna szukająca posady dobrze trafi. Wiele zależało od rodziny, od jej kultury, poziomu, jaki sobą reprezentowała, podejścia do drugiego człowieka. W tamtych czasach istniało przyzwolenie na traktowanie służącej jak kogoś gorszego, głupszego, popychadła. Jedna pani pisze taki oto list do gazety: „Moja służąca, o bardzo tępym rozumie, dobrze wypełnia plan dnia, który jej przygotowałam”. I nikt na to nie reaguje. Podobne słowa nie są przedmiotem oburzenia ani sprzeciwu, bo tak się właśnie mówi o służących.

Jaka powinna być dobra służąca?

Jeżeli był w domu panicz albo żona była zazdrosna o męża, to nie chciała ładnej.

Scena ze służącą w przedstawieniu „Teoria Ensteina” Antoniego Cwojdzińskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 1935 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Żeby nie kusiła. Ale brzydka też nie mogła być. Miała być przyjemna, bez zeza, żeby nie odstręczała fizyczną ułomnością.

Najlepiej średnia. Bez zobowiązań, bez życia osobistego, bez chłopaka, bo będzie go, nie daj Boże, przyprowadzała do domu. Paniom zależało na tym, żeby była czysta, schludna, skromna. Branie miały służące niedoświadczone, bo dało się je uformować tak, jak się chciało. Pani uczyła dziewczynę po pańsku gotować, zajmować się domem. Doświadczone służące uchodziły za zmanierowane przez poprzednie panie i nie były już tak mile widziane. Służąca Seweryna Udzieli – Wikta, gdy przyjechała na służbę, kompletnie niczego nie umiała. Pani uczyła ją gotować zupę pomidorową. Osobno wywar z mięsa, osobno pasta pomidorowa, osobno ryż. Na końcu służąca miała te wszystkie składniki połączyć, ale nie chciała, bo szkoda jej było z tak dobrych rzeczy papkę robić. Wiejskie dziewczyny nie potrafiły gotować, bo w domu jadły bardzo proste potrawy: ziemniaki z mlekiem, kaszę. Wyrafinowane miejskie zupy to było dla nich coś zupełnie nowego. Później przywoziły te kulinarne nowinki do domu. Opowiadały o kinie, o tramwajach. Domy zaczęto meblować na wzór miastowych mieszkań. Wieś się pod wpływem służących zmieniała.

Okładka książki wydanej w 1923 r. Można ją znaleźć w serwisie Polona.

W domu państwa też czekało na służącą wiele niebezpieczeństw. Choćby umizgi pana domu. Dziewczyna mogła odrzucić takie awanse?

Zdarzało się, że służące porzucały pracę. Aniela Salawa (błogosławiona Kościoła katolickiego) kilka razy opuściła służbę z powodu niechcianych zalotów swojego chlebodawcy. Ale kiedy dziewczyna się na to decydowała, z dnia na dzień traciła źródło zarobków. Mogła zgłosić swojej pani, że pan ją napastuje. Ale jeśli pan się wyprze, pani prawdopodobnie da wiarę mężowi. Służąca stała na przegranej pozycji, więc często się na takie praktyki godziła. To był wielki problem, bo właściwie wszędzie tam, gdzie była służąca, byli też mężczyźni. A powroty paniczów kuchennymi drzwiami czy osobista obsługa polegająca na zdejmowaniu panu butów prowadziły do nadużyć seksualnych. Nie znamy statystyk, ale służące były najliczniejszą grupą w przytułkach dla samotnych matek i wśród matek rodzących nieślubne dzieci. Stąd można wnioskować, że skala wykorzystywania seksualnego przez chlebodawców była ogromna.

Niechciana ciąża to chyba największa tragedia dla służącej. Jak zazwyczaj kończyły się takie wpadki?

Cegiełka wydana w 1917 r. w Radomiu. Źródło: Biblioteka Narodowa

Bardzo często dzieciobójstwem. W gazetach międzywojennych co parę dni pojawiały się informacje, że znaleziono ciało noworodka w ogródku, pod rynną. Dla dziewczyny na służbie wychowywanie dziecka było niewykonalne. Cały swój czas musiała podporządkować chlebodawcom. Nie spotkałam się z tym, żeby służąca wychowywała własne dziecko. Zdarzało się, że zaraz po urodzeniu oddawała je na wychowanie krewnym, a sama opiekowała się cudzym dzieckiem. Dalej pracowała, a wszystkie pieniądze wysyłała na to dziecko, którego i tak nie oglądała. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby odwiedzać rodzinę co tydzień. Całymi latami nigdzie nie jeździła. Ten zawód wykluczał się z posiadaniem rodziny. Jeśli jakimś cudem kobieta wychodziła za mąż, to odchodziła ze służby. Nie dało się prowadzić dwóch domów naraz. Ale podobne dylematy zdarzały się bardzo rzadko. Bo kiedy służąca miała sobie kogoś znaleźć, jak wychodne miała raz w tygodniu? Jeśli zostawała na służbie, to na starość kończyła zazwyczaj samotnie, w przytułku.

Jak wyglądał dzień pracy służącej?

Na ogół służąca wstawała o piątej, szóstej rano, żeby rozpalić piece, zanim domownicy się obudzą. Przenosiła żar z jednego pieca do drugiego. Później musiała skoczyć po mleko, pieczywo i uszykować śniadanie. Panie często przygotowywały plan pracy – dzięki czemu mamy dzisiaj świetny dokument pokazujący podporządkowanie i skrajny wyzysk służących. Z jednego z planów wynika, że służąca miała prawo do pół godziny odpoczynku w ciągu dnia. To był czas, kiedy mogła sobie coś uprać, zacerować. Przez resztę dnia non stop pracowała, i nie były to lekkie obowiązki. Pranie, froterowanie, trzepanie dywanów, polerowanie sztućców, gotowanie, zakupy, wyjścia na targ… Służące traktowano jak maszyny, roboty do wszystkiego. Polskie społeczeństwo było za biedne, żeby mieć wyspecjalizowaną służbę, jaką znamy z angielskich seriali, że tu froter, tam ogrodnik, garderobiana, kucharka, lokaj. Arystokracja lub burżuazja mogła sobie na to pozwolić. Także w bogatszych mieszczańskich domach inteligencji jeszcze pod koniec XIX wieku zatrudniane były służąca, kucharka i praczka. Ale już w dwudziestoleciu wszystkie zajęcia skupiały się w rękach jednej osoby, która musiała wykonywać czasem absurdalne zadania. Na przykład codziennie froterować parkiet w 100-metrowym mieszkaniu, w którym mieszkały dwie osoby. W ogóle nie wiadomo po co. Towarzyszyła temu myśl: „Płacę, to wymagam”.

Fragment okładki książki Marty Norkowskiej, Warszawa 1908. Źródło: Biblioteka Narodowa

Prawa pracownicze były fikcją, a nienormowany czas pracy służących nikogo nie dziwił.

O mały włos na początku lat 20. zostałaby przyjęta ustawa, która miała to regulować. Na Zachodzie płacenie za godziny nadliczbowe było już praktykowane. W Polsce służące nie znały takiego pojęcia. Panie też się dziwiły i były przerażone planowanymi ulgami dla służby. Nie rozumiały, dlaczego służąca miałaby pracować jedynie 12 godzin. Nie rozumiały, dlaczego ma mieć limitowany czas pracy, skoro istotą służby jest służenie: wypełnianie każdej zachcianki pani, każdego kaprysu, bycie w stałej dyspozycji, kiedy tylko pani potrzebuje. „Służąca to nie urzędniczka – mówiły – żeby o wyznaczonej godzinie kończyła zajęcia”. Nie podobało się to polskiej inteligencji. W powszechnym przekonaniu służąca była kimś, kto haruje i powinien się cieszyć, że ma gdzie mieszkać, co jeść i dostaje za to jakiś grosz. Powinna być wdzięczna pracodawcom, bo jest głupia, nieokrzesana i co ona właściwie potrafi? Problem wyzysku i pogardy był powszechny.

Pani mogła zrobić wszystko: zbić, wychłostać, zabrać książeczkę pracy, przeszukać kuferek. Decydować o życiu osobistym służących – z kim będą się spotykać, na co wydadzą zarobiony grosz.

Służąca nie może iść poplotkować do bramy z innymi służącymi, nie może ot tak wyjść z domu, bo pilnuje drzwi, anonsuje i przyprowadza gości, podaje płaszcze, odbiera listy. Pani może ją zwolnić pod byle pretekstem, wpisać do książeczki nieprawdziwe zarzuty, przez które dziewczyna nie znajdzie sobie kolejnej pracy. To była całkowita zależność. I służące miały poczucie wykorzystywania. Zaczynały się buntować, stawały się bardziej świadome. Wstydziły się nazwy swojego zawodu, uważały, że w samym słowie „służąca” zawiera się pogarda. Rozważano wprowadzenie innego terminu: „pracownica domowa”, „pomocnica domowa”. Do służącej nie zwracano się „pani”. Mówiono po imieniu albo jeszcze inaczej. Jeśli pani nie podobało się, że służąca jest Anielą, to była Kaśką, bo poprzednia miała na imię Kaśka. Ze służącej się szydziło, bo mówiła wiejską gwarą, miała brzydką sukienkę i rzadko się myła.

Scena ze służącą w przedstawieniu „Gdzie diabeł nie może” Romana Niewiarowicza w Teatrze Miejskim im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu, 1938 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Ale jak chciała się ładnie ubrać, kupić sobie coś nowego, zarzucano jej próżność.

Panie strasznie denerwowało to, że służące chciały się do nich upodobnić. Uważały, że pracownice przekraczają jakąś niedozwoloną granicę. Jak mogły chcieć nosić cieliste pończochy jak pani? Albo robić sobie identyczną fryzurę? Poprzewracało im się w głowach! Powinny zostać w tych swoich klasach, chodzić w chustkach i nie chcieć niczego więcej.

Panie obawiały się służących, bo one za dużo wiedziały o domownikach? Czy to stąd brała się chęć dominacji, całkowitej kontroli?

To sytuacja anormalna: ktoś obcy mieszka w naszym domu. Wie o nas wszystko albo prawie wszystko. Widzi nas w sytuacjach intymnych, obserwuje nasze relacje z innymi. I nie wiadomo, jaki użytek zrobi ze swojej wiedzy. Dziś mało kto wprowadza obcą osobę do domu. Nawet jeśli ktoś pomaga w porządkach czy w gotowaniu, to nie mieszka w naszej kuchni. Panie bały się służących. Obawiały się wzrostu ich aspiracji – albo że zaczną komunizować, zwiążą się z socjalistami, będą wychodzić na manifestacje. I jeszcze nie wiadomo kogo wprowadzą do domu.

Nierozpoznana służąca w obiektywie Narcyza Witczak-Witaczyńskiego, 1930 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Czasem panie miały rację. Bo przecież zdarzały się służące leniwe, nieuczciwe, bałamucące pana, które nie dbały o domowy budżet, tłukły kryształy i więcej z nich było szkody niż pożytku.

Naturalnie, zdarzały się służące, które nie znosiły swoich pracodawców. Niektóre miały tak złe doświadczenia, że już przyjmując posadę, pałały złowrogimi uczuciami. Część była zwykłymi oszustkami, część wchodziła w konflikty z chlebodawcą, była niesympatyczna, opryskliwa – jak to ludzie. To nie była jakaś szczególna grupa, jeśli chodzi o walory osobowościowe. Ale z całą pewnością karty rozdawali pracodawcy, od nich dużo zależało. Dziewczynami nieznającymi świata, często bardzo naiwnymi i łatwowiernymi, nietrudno było manipulować i wielu mężczyzn to wykorzystywało. Pokazuje to historia Petroneli, która pod nieobecność państwa sprowadziła sobie do mieszkania grajków. Upili ją, wykorzystali i splądrowali cały dom. Inna służąca wpuściła domokrążcę, który sprzedawał pończochy. Mężczyzna zabił jej chlebodawcę. Dziewczyna tłumaczyła później przed sądem, że zaprosiła go, bo chciała wyjść za mąż, a nie miała gdzie poznawać kandydatów. Gang Hipka Wariata posunął się do bardzo zmyślnej mistyfikacji. Wiedzieli, że pewien przedsiębiorca trzyma w domu bardzo dużo pieniędzy. Przywódca bandy uwiódł służącą i się jej oświadczył. Na przyjęcie zaręczynowe przyszedł z kolegami. W pewnym momencie podczas zabawy przywiązali narzeczoną do krzesła i okradli dom. Te dziewczyny często były niefrasobliwe, wierzyły bezkrytycznie „zakochanym” w nich mężczyznom i padały ofiarami intrygi.

Czy taka dziewczyna ze wsi, biedna, niepiśmienna, miała szanse na lepsze życie? Mogła iść do innej pracy?

Mogła iść do fabryki. A żeby zostać szwaczką, musiała mieć kwalifikacje, kupić maszynę, nauczyć się fachu. Pytanie: kiedy i za co? Zresztą fabryka wcale nie była lepszym rozwiązaniem, tam też się harowało. Robotnice miały złą opinię, bo nie wiadomo było, co robiły w wolnym czasie po pracy. Samotna kobieta w wielkim mieście nie kojarzyła się najlepiej. Matki, rodziny często wolały, żeby córka pracowała jako służąca, bo miały nadzieję na uważniejszy nadzór ze strony chlebodawców. Najpowszechniejszą drogę awansu stanowiło przejście od służącej do wszystkiego na posadę kucharki, opiekunki do dziecka. Posada kucharki była lepiej płatna, w bogatszym domu dostawało się służbówkę. Ale trzeba było bardzo dobrze gotować i sprostać bardzo wysokim wymaganiom. No i cały czas pozostawało się w obrębie jednej grupy zawodowej.

Służąca i dozorca domu w przedstawieniu „Pieniądz to nie wszystko” Laszlo Bus-Feketego w Teatrze Miejskim im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 1933 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Bywało jednak, że między służącą a państwem tworzyła się silna więź. Nianie przywiązywały się do dzieci, ale też do chlebodawców. Jak choćby służąca Seweryna Udzieli. Czy Grabosia, służąca Kazimiery Iłłakowiczówny, która w okresie wojny pilnowała jej mieszkania. Służące Tuwima, Gombrowicza okazywały wielką lojalność i przywiązanie.

Mówimy o ludziach wykształconych, nietuzinkowych, o wybitnych jednostkach. Dziewczyny, które trafiały do takich domów, mogły liczyć na prawdziwą odmianę losu, jak z filmu. Czasem dziedziczyły majątek albo były chowane w grobowcu razem z państwem. To był szczyt marzeń, dowód, że służąca należała do rodziny. Ale skala zjawiska była tak mała – ja trafiłam na zaledwie kilka przypadków – że możemy to traktować jako rodzaj ciekawostki. Nakazy i granice klasowe były wtedy niezwykle ostre. Służąca to jednak człowiek z gminu. No dobrze, można jej dać coś lepszego na święta do jedzenia. Ale bez przesady, nie można się spoufalać. Nawet Udzielowie, którzy byli bardzo dobrzy dla Wikty, traktowali to, że mogła siedzieć z nimi w salonie, kiedy czytali książki, za duży gest ze swojej strony. „I nawet Wikta z nami siedziała” – wspominała wnuczka Seweryna Udzieli. Takie stosunki, więzi to był jednak ewenement. Średnia krajowa była taka, że służąca ma być niewidzialna, nikt się z nią nie liczył.

Służące z dziećmi na wsi. Fot. Narcyz Witczak-Witaczyński, 1939 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zdarzały się służące wykształcone, lepiej urodzone? Czy zawsze były to dziewczyny z nizin społecznych?

Najczęściej były to młode chłopki, i to z rodzin uboższych chłopów. Bogatsi chłopi sami mieli służbę. Służące do wszystkiego nie miały żadnych kwalifikacji, wykształcenia, często były analfabetkami. Nawet jeśli wcześniej chodziły do szkoły, zwykle się uwsteczniały, bo niczego nie czytały. Jeżeli się uczyły w szkółkach niedzielnych czy u Zytek, to były to raczej kursy doszkalające: jak lukrować torty albo jak robić leguminy. Niekiedy rodziny inteligenckie czuły się odpowiedzialne za klasę niższą. W domu Tuwima była Antosia, którą Tuwimowie próbowali uczyć czytać i pisać. Chcieli jej zapewnić edukację i poprawić jej los. Ale Antosia odmawiała. Mówiła: „A po co ja się będę uczyć? Tyle ludzi umie czytać, a takie kołowate po świecie chodzą”.

Bardziej światłe osoby wieszczyły rychły koniec takiego świata. Już wtedy pojawiały się głosy, że panie domu powinny jednak umieć zrobić w domu cokolwiek i że niedługo służba będzie przeżytkiem. Jak reagowano na podobne wizje przyszłości?

„Bluszcz”, popularne pismo dla pań, ostrzegał, że wkrótce każdy będzie musiał zajmować się sobą samodzielnie. Pojawiały się propozycje modeli oszczędnościowych, np. służąca na godziny. Ale paniom nie mieściło się w głowie, że mogłyby robić cokolwiek same. Oczekiwano, że osoba wynajęta za pieniądze wyręczy domowników we wszystkim: wypastuje buty, wyprasuje ubrania, otworzy drzwi, ugotuje, pozmywa podłogi, uczesze panią, ubierze… Kiedy do Polski przyjeżdża pewna pani z Ameryki i opowiada, że sama gotuje, wyprawia dzieci do szkoły, prowadzi dom, polskie kobiety są wstrząśnięte. Nie wierzą, że to wykonalne, one nie dałyby rady. A przecież w Polsce te wszystkie czynności też wykonuje jedna osoba: służąca. Ona może dźwigać, targać zakupy, bo jest ze wsi, jest prostą chłopką. Wydaje się więc, że ma więcej siły. W rzeczywistości to były często niedożywione, chorowite dziewczyny. Jednocześnie u nas nie było takich udogodnień jak w Ameryce. Nie da się porównać zdobyczy techniki i cywilizacji polskich i zachodnich. Ale chodzi przede wszystkim o mentalność. O przekonanie, że klasy wyższe są przeznaczone do innych celów niż harówka. Jak panie mogłyby tyle czasu marnować na sprzątanie i gotowanie?

A jednak życie bez służby staje się faktem. Co o tym ostatecznie zdecydowało?

Afisz z 1922 r. Źródło: Biblioteka Narodowa

Po wojnie pojawiły się nowe możliwości pracy dla kobiet. Mogły one pójść do sklepów, pracować w usługach albo jako szwaczki. Miały alternatywę. Zmienił się ustrój i choć było to źle postrzegane, część inteligencji, przykładowo Maria Dąbrowska, nadal zatrudniała służbę na starych zasadach. W 1965 roku z 500-tysięcznej grupy zawodowej zostało zaledwie 35 tysięcy służących. Znany model się wyczerpywał, stawał się reliktem innych czasów. Choć działo się to bardzo powoli. Przez całe dwudziestolecie, aż do roku 1939, mamy przyrost służby. Nawet słabo zarabiające mieszczanki, robotnice czy samotne kobiety mają kogoś, kto przychodzi zrobić obiad, zająć się dzieckiem. Dopiero w 1933 roku w kodeksie pojawiło się prawo do urlopu. Trochę wcześniej zaczęto zwracać uwagę na bezpieczeństwo pracy. Wprowadzono obowiązkowe pasy asekurujące przy myciu okien, bo kobiety, które to robiły, często z tych okien wypadały. Coś w mentalności zaczęło się zmieniać. Działaczki społeczne podnosiły temat nieślubnych ciąż, nadużyć seksualnych i warunków mieszkaniowych. Apelowano, żeby zapewnić służącej osobny pokój, żeby miała prawo do regularnych kąpieli. Ale to są elementarne rzeczy. A spełnienie postulatów i tak było uznaniowe, bo nie trafiły one do żadnych ustaw czy rozporządzeń. Jak państwo proponowali spanie w korytarzu, to służąca spała w korytarzu. Warunki mieszkaniowe były tak dużym problemem, że w ustawie, którą zamierzano przyjąć, zawarto zakaz podnajmowania służbówek studentom, bo i takie praktyki się zdarzały. Służbówka miała być udostępniona służącej.

Czy ostatecznie udało nam się wyzbyć dawnych uprzedzeń i poczucia wyższości? Dziś też zatrudniamy dochodzące pomoce domowe. Zamawiamy catering. Nadal jest zapotrzebowanie na takie usługi. Ale chyba nie przyszłoby nam do głowy gorzej traktować panią, która przychodzi nam posprzątać.

A to się Pani grubo myli! Ludzi pracujących fizycznie nadal traktuje się bardzo źle. Nie są to sprawy kryminalne i może nie dochodzi do łamania prawa, ale to się dzieje na poziomie relacji, które są nacechowane wyższością. Ubolewam nad tym, lecz ewidentnie mamy tutaj jakiś problem. Na spotkaniach z czytelnikami słyszę czasem przygnębiające historie wykorzystywania Ukrainek. Zastanawiam się, ile z tych pań, które je zatrudniają, to potomkinie przedwojennych służących. Mimo wszystko świat służby domowej bardzo się zmienił. Co daje nadzieję na dalsze zmiany i wiarę w to, że warto o nie zabiegać.